– Niemniej jednak pomyślałem, że tylko ty możesz mi pomóc w pewnej zawiłej sprawie.
– Z policją mam tyle wspólnego, że po uzupełnieniu studiów z psychologii i socjologii pracuję na zlecenie Komendy Wojewódzkiej przy opracowywaniu programów prewencyjnych – wyjaśnił Paweł. – Oficjalnie się tak mówi, bo głównie siedzę w archiwum i wklepuję akta w komputer.
– Pawełku, nie obchodzi mnie, czy chodzisz po domu w mundurze, czy nie. Skończyłeś szkołę policyjną, otarłeś się o policyjną robotę. Znaczy coś tam umiesz, a jak czegoś nie wiesz, masz kumpli, których możesz zapytać.
– No, niby tak...
– Potrzebuję twojej wiedzy – powiedział zakonnik.
– Jestem zatem do dyspozycji. Na miarę moich raczej miernych umiejętności...
– Potrzebuję kogoś łebskiego, kto w wolnych chwilach powęszyłby przy pewnej paskudnej sprawie. Chodzi o mojego krewniaka. Nie żyje. Prawdopodobnie popełnił samobójstwo, ale... Dziwnie to wygląda. Mam wątpliwości. A jeśli zrobił to sam, chciałbym poznać prawdziwe powody.
– Rozumiem. A co ustaliła policja?
– Nic sensownego nie ustalili. Sprawa zamknięta albo prawie zamknięta. A prywatnych detektywów nie chcę w to mieszać. Do ciebie mam zaufanie.
– Byłem w drogówce – zastrzegł Nowak. – Prosty krawężnik od lepienia mandatów i odwożenia pijaczków do izby wytrzeźwień. Jeśli fachowcy od spraw kryminalnych nie zdołali niczego się dowiedzieć...
– Proszę po prostu, żebyś, jak to mówią, rzucił na sprawę świeżym okiem.
– Proszę zatem opowiedzieć, co ojciec wie. – Paweł wygrzebał z torby notes i długopis.
– Robert był moim krewnym. Taka dziesiąta woda po kisielu. Siostra mojej prababki wyszła za carskiego oficera. To było jeszcze przed pierwszą wojną światową. Cała rodzina zerwała z nią kontakt. Dziewczyna została też wydziedziczona. Wiesz, jak to bywało, mezalians potworny. Prapradziadek walczył w powstaniu styczniowym, zesłali go za to nad Bajkał, a tu córka taki numer wycięła...
– Rozumiem – kiwnął głową policyjny archiwista.
– Mnie kilka lat temu jakoś naszło i zacząłem grzebać w historii rodziny. I pomyślałem, że może znajdę różnych krewnych, którzy rozjechali się po świecie. Nie powiem, powiodło się. Natrafiłem też na tamtą gałąź. Minęło mnóstwo czasu. Dawne wybory i dylematy straciły na znaczeniu. Chciałem naprawić to, co kiedyś pękło. Znałem nazwisko, wiedziałem mniej więcej, gdzie szukać. Popisałem do proboszczów, pogrzebali w księgach. No i z czasem dowiedziałem się wszystkiego. Nie będę cię zanudzał. – Uniósł dłoń. – Dość, że matka Roberta urodziła go jako panieńskie dziecko, ojciec był nieznany. Rozrywkowa kobieta. Zapiła się na śmierć, gdy był jeszcze mały. Trafił do domu dziecka. Gdy go odnalazłem, miał siedemnaście lat. Myślał, że jest na świecie zupełnie sam, a tu taka niespodzianka... Wujek się znalazł. I fart taki, że obu nas rzuciło tu, do Wrocławia. Choć jako zakonnik powinienem powiedzieć raczej, że to nie szczęście, lecz palec Boży.
– Jak układały się te kontakty?
– Najpierw był nieufny, zamknięty. Normalne... Potem troszkę się otworzył. Pasjonował go Egipt. Chciałem mu jakoś pomóc, w końcu krewny. Wymawiał się. Nie chciał pieniędzy, poprosił tylko, żeby mu sfinansować kursy angielskiego i greki.
– Greki? – zdumiał się gość.
– Faktycznie, to dość nietypowe zainteresowanie w dzisiejszych czasach... Znalazłem znajomego księdza z parafii Chrystusa Króla, który dobrze znał ten język, i skontaktowałem ich. Uczył się z ogromnym zapałem. Załatwiłem mu też przeniesienie do nieco lepszej szkoły. Zaraz po maturze pojechał na cztery miesiące do Niemiec, pracował na jakichś budowach. Wrócił i poszedł na studia.
– Archeologia?
– Nie. Chemia. Tu, na uniwersytecie.
– Taki paskudny szary wieżowiec – przypomniał sobie Paweł.
– No właśnie. Mówił, że to konkretny zawód, a pasję może przecież kontynuować, robiąc archeologom ekspertyzy chemiczne. Odwiedzał mnie czasem i mejle pisał. Znałem jego numer konta, więc co miesiąc posyłałem mu po tysiąc złotych. Zawsze dziękował, ale... Jak by to powiedzieć...
– Wstydził się brać te pieniądze?
– Otóż to. I, głupio to zabrzmi, przesyłał mi sprawozdania, na co to wydał... Całe listy kupionych książek. Rozliczał się co do grosza. Byłem u niego na stancji. Bida z nędzą, ale księgozbiór naukowy taki, że naszą klasztorną bibliotekę by zawstydził. Aż miałem ochotę powiedzieć mu: carpe diem , smarkaczu! Młody jesteś, dzieciaku. Zaszalej choć raz. Jedź gdzieś. Wiem, może dziwne są takie słowa w ustach duchownego, ale... My wybieramy życie w prostocie i celibat, a odnosiłem wrażenie, jakby...
– Jakby to celibat wybrał jego? – gość wszedł w słowo zakonnikowi.
– Żył jak mnich. Ale to nie był jego wybór. Wydawało mi się, że tęskni za miłością. Za uczuciem do kobiety...
– Wspominał o jakichś przyjaciółkach?
– Nie. Tylko podczas ostatniej wizyty powiedział, że natknął się na wiersze dziewczyny, którą chciałby kiedyś poznać. A potem dowiedziałem się, że... – Ojciec Damian urwał i zamyślił się.
Milczeli obaj. Paweł mógł tylko się domyślić, jak trudna była dla starego ta sytuacja. Odnalazł krewnego w potrzebie, pomagał mu wyjść na ludzi, wydawało się, że teraz sprawy się ułożą, i nagle wszystko prysło jak mydlana bańka.
– Podejrzewa ojciec morderstwo? – zapytał delikatnie.
– Nie wiem – westchnął duchowny. – Jeśli to samobójstwo, to bardzo dziwne.
– Sposób? – zapytał Paweł i zaraz surowo zganił się w myślach za brak taktu, ale staruszek jakby nie zauważył niezamierzonego grubiaństwa.
– Z tego, co wiem, znaleziono jego zwłoki w stanie daleko posuniętego odwodnienia. Były wręcz częściowo zmumifikowane.
– Rozumiem – powiedział Paweł ostrożnie, choć na razie nie rozumiał z tego zupełnie nic.
– To nie wszystko.
– Co jeszcze się stało?
– Chciałem go godnie pogrzebać. Niestety, nie będzie grobu, bo już następnego dnia ktoś wykradł ciało. Zapisałem na kartce to, co zdołałem ustalić. Kto prowadził sprawę, nazwisko współlokatora, który znalazł zwłoki, adres domu dziecka, w którym mieszkał, liceum, do którego chodził. Węsz, ryj, szukaj...
Położył na brzegu stołu wypchną kopertę.
– Niech ojciec to natychmiast schowa, bo się obrażę! – warknął Paweł.
– Na koszty.
– Ręka by mi uschła! Poza tym, jakie tam koszty. Bilet na autobus mam miesięczny, a w abonamencie setki darmowych minut.
*
Budynek Komendy Wojewódzkiej Policji sprawiał na petentach paskudne wrażenie. Wielki, ciężki gmach, kwintesencja monumentalnej pruskiej architektury. Brzydki, funkcjonalny. Długie korytarze, zdobione kamiennymi płytami, echo kroków, labirynt wewnętrznych dziedzińców. Paweł, choć pracował tu już dwanaście lat, czasem jeszcze gubił się, wędrując ze skrzydła do skrzydła. Kuśtykając o lasce, pokonał tę samą codzienną trasę od portierni do archiwum. Zaparzył sobie mocnej kawy i dopiero gdy kofeina na dobre połączyła się z krwiobiegiem, rozpoczął poszukiwania odpowiedniej sygnatury. Sprawa Roberta Nalibockiego faktycznie została zamknięta i dwa tygodnie temu przekazano materiały do archiwum.
– I co niby mogę znaleźć? – westchnął. Przecież fachowcy nad tym siedzieli... Ale pomóc trzeba.
Wpisał numery akt w tablet i zstąpił do betonowych kazamat magazynów. Regały ciągnące się w nieskończoność, woń starego papieru, stęchlizny i pleśni... Tysiące zakurzonych teczek.
Читать дальше