Włoski lekarz tymczasem prezentował na wypreparowanych ludzkich przedramionach szczegóły. Tłumaczył, gdzie przebiegają ważne arterie krwionośne, gdzie nerwy, na co zwrócić uwagę podczas operacji. Które grupy mięśni muszą zostać odcięte i zespolone z innymi. Zebrani notowali pilnie – ewidentnie przygotowywali się do jutrzejszego zabiegu. Rozdzielali zadania, omawiali szczegóły. Zadawali ostatnie pytania i doktor Paweł zrozumiał, że wszyscy już od dawna szykują się do wykonania konkretnej operacji, a całe wprowadzenie do tematu gość wygłosił tylko dla niego. Poczuł się trochę zażenowany.
Włoch puścił też drugi film. Przedstawiał pacjenta przed operacją, przebieg najważniejszych etapów zabiegu, gojenie się ran i rehabilitację.
Skórzewskiego aż zaświerzbiły palce, ale rozumiał, że ze swoim marniejącym wzrokiem i drżącymi dłońmi nie będzie mógł nawet asystować w pionierskim doświadczeniu. Gdyby chociaż mógł podawać skalpele operującym, poczuć, że uczestniczy...
– Szkoda – westchnął. Dużo by dał, żeby być choć ze trzydzieści lat młodszy... Ale przynajmniej oni skorzystają.
Wykład i wyznaczanie zadań trwały jeszcze dobre pięćdziesiąt minut, ale stary lekarz nie nudził się ani przez chwilę. Zrozumiał też aurę szacunku otaczającą przybysza. Każde zdanie padające z jego ust, każda odpowiedź na pytania wskazywały na nieprawdopodobną wręcz wiedzę.
Taki młody, myślał stary lekarz. Kiedy zdążył się tego wszystkiego nauczyć? Geniusz, prawdziwy geniusz... Ciekawe tylko, jak radzi sobie ze skalpelem. Podbudowa teoretyczna to jedno, a umiejętności praktyczne zupełnie co innego.
Wykład dobiegł końca. Włoch żegnał się z zebranymi. Podszedł też do Skórzewskiego.
– Panie doktorze, czy zechce mi pan uczynić tę przyjemność i przyjdzie jutro zobaczyć choć jedną z trzech zaplanowanych operacji? – Skłonił głowę.
– Z najwyższą przyjemnością. Proszę jednak powiedzieć, skąd mnie pan zna? Nie mogę sobie przypomnieć, abyśmy kiedykolwiek się spotkali...
– Czytałem pańskie artykuły o antagonizmie pomiędzy bakteriami i pleśniami oraz o wynikach pańskich doświadczeń nad Penicillium glaucum, prowadzonych przed rewolucją w Petersburgu. Fascynująca lektura, niestety, przeszła jakoś bez echa. A szkoda, doprawdy wielka szkoda.
– Próbowałem tylko rozwinąć doświadczenia Ernesta Duchesne’a. Niestety, wybuchła ta idiotyczna wojna i skierowano mnie na front. Asystenci kontynuowali prace, wyniki były całkiem obiecujące, ale gdy bolszewicy doszli do władzy, moi podwładni zostali zamordowani, a laboratorium zniszczono. Wróciłem do Petersburga, by spróbować uratować choć dokumentację, ale znalazłem tylko stosy popiołu. Wszystko przepadło. Nigdy potem nie udało mi się zebrać dość pieniędzy, by powtórzyć doświadczenia, choćby na znacznie skromniejszą skalę... Jutro o dziesiątej?
– Tak. Ale może pan zajść także później. Zamierzam przeprowadzić operacje na trzech pacjentach, obliczam, że każda potrwa około czterech godzin. Niestety, już pojutrze muszę wyjechać, więc nie będę świadkiem rekonwalescencji. Wzywa mnie, jak to mówią, siła wyższa...
– Rozumiem – westchnął Skórzewski.
*
Sala operacyjna była pełna ludzi. Wokół stołu stało czterech wyznaczonych do pomocy chirurgów, kolejnych czterech miało podawać narzędzia i przy okazji obserwować z bliska przebieg operacji. Członkowie trzech kolejnych zespołów ustawili się pod ścianami tak, by nie ograniczać kolegom swobody ruchów.
Młody Włoch operował mistrzowsko. Skórzewski, obserwujący pole operacyjne dzięki zawieszonym nad stołem zwierciadłom, z trudem powstrzymał opadającą ze zdumienia szczękę. Brał udział w wielu operacjach. Asystował setkom lekarzy. Sam wiele razy chwytał za skalpel. Na froncie w warunkach polowych w szaleńczym tempie przeprowadzał niezwykle skomplikowane i śmiertelnie ryzykowne zabiegi. Ale czegoś podobnego nie widział nigdy wcześniej. Leonardo przypominał pianistę dającego koncert. Niemal jednocześnie rozdzielał tkankę, szył, dyrygował asystującymi mu chirurgami i cały czas dawał obszerny wykład, w prostych słowach dokładnie tłumacząc każdy wykonywany ruch. Do tego wszystkiego miał fantastyczny sceniczny głos i dykcję. Nawet przez maskę każde słowo brzmiało wyraźnie. Łacina spływająca z jego ust wręcz pieściła uszy staruszka.
Powinni zatrzymać go w Polsce, pomyślał Skórzewski. Zaoferować pałac, harem, limuzynę z kierowcą, ordery, jakie sobie tylko zażyczy, i każde pieniądze, byle tylko zechciał zostać u nas na stałe.
Szew, którym Włoch połączył płaty skóry, był misterny niczym drobny haft. Leonardo skończył i ukłonił się zebranym. Ściągnął rękawiczki, sięgnął po nową parę. Spojrzał na zegarek.
– Dziękuję, panowie, i poproszę drugi zespół. Zajmiemy się drugą ręką.
– Nie robi pan przerwy, doktorze? – zdumiał się jeden z profesorów.
– Szkoda czasu, wszak pacjent jest nadal w narkozie, a mamy napięty plan pracy. Zgodnie z harmonogramem przeprowadzimy dziś w sumie sześć zabiegów...
Przez tłum zebranych przebiegł szmer zdumionych szeptów.
– Ale miały być tylko trzy? – bąknął jeden ze studentów.
– Młody człowieku, każdy z naszych pacjentów ma przecież po dwie ręce wymagające zoperowania – roześmiał się Leonardo. – Gotowi?
Jego spojrzenie skrzyżowało się ze zdumionym wzrokiem Skórzewskiego. Gość z Italii żartobliwie zasalutował staremu lekarzowi skalpelem i przeszedłszy na drugą stronę stołu operacyjnego, znów zabrał się do pracy. Doktor Paweł obserwował kolejny zabieg i jeszcze następny, ale zmęczenie wzięło górę... Plecy odzywały się coraz silniejszym bólem. Wycofał się z sali, przebrał. Pielęgniarki zaparzyły mu mocnej, aromatycznej kawy. Wypił i zagryzł pralinką od Wedla. Ból pleców osłabł, ale nadal dokuczał. Staruszek poszedł do gabinetu ordynatora i korzystając, że nikogo tam nie ma, z ulgą wyciągnął się na obitej skórą leżance.
Poleżę kwadrans i wrócę tam do nich, postanowił. Nie co dzień widzi się tak wspaniały pokaz chirurgicznego kunsztu... Iście nadludzkich umiejętności...
*
Ocknął się i jak zwykle natychmiast wrócił do pełnej świadomości. Kiedy spał, ktoś troskliwie nakrył go pledem. Uświadomił sobie z żalem, że zaspał... Nad Warszawą wstawał już wilgotny i mglisty wiosenny świt. W oddali, gdzieś przy alejach Jerozolimskich, zazgrzytał na szynach pierwszy tramwaj. Robotnicy ruszali do fabryk, subiekci do sklepów...
Skórzewski wstał. Wiedział, że już nie zaśnie. Wezwać taksówkę i wracać do domu na Wolę? Po co? Umyć może się przecież w szpitalu. Śniadanie też dostanie... Świeżą koszulę ma w swojej szafce. Wyszedł na korytarz. Szpital spał, ale przecież w budynku byli tacy, którzy czuwali. Mógł zajść do lekarza dyżurnego i pogadać. Albo poflirtować z pielęgniarkami. Albo iść do biblioteki i poczytać. Albo... albo zrobić coś pożytecznego. Poszedł na portiernię i wziął z szafki odpowiedni klucz.
Podzwaniając metalowym kółkiem, powędrował do prosektorium urządzonego w piwnicy. Musiał poukładać sobie w głowie wrażenia z tego niezwykłego dnia. Najlepiej zrobi to podczas pracy. Na stalowym blacie spoczywały zwłoki. Stary lekarz przejrzał przygotowaną dokumentację. Zmarły w szpitalu pacjent zapisał swoje zwłoki do celów naukowych. Dyrektor przygotował długą listę tkanek i narządów, które warto pozyskać do kolekcji dydaktycznej Akademii Medycznej. Staruszek podniósł prześcieradło, odsłaniając zwłoki.
– Dzień dobry. Doktor Paweł Skórzewski – wedle starej tradycji przedstawił się nieboszczykowi. – Dziękuję za pańską zgodę na przekazanie ciała. Zgodnie ze zwyczajem oddzielnie otrzyma pan listy z podziękowaniami napisane przez studentów, którzy będą pogłębiali wiedzę, studiując budowę pańskich narządów. Za stary już jestem, by móc bez znacznego ryzyka operować na żywym organizmie. – Westchnął. – Ale gdy ręka mi zadrży albo popełnię błąd, panu już nic z mojej strony nie grozi. Tak jeszcze mogę pomóc młodym lekarzom, którzy przyjdą po nas...
Читать дальше