W tym momencie usłyszał kroki na schodach. Uniósł zaskoczony brwi. W wejściu do prosektorium stał włoski lekarz Leonardo. Nieoczekiwany gość trzymał w dłoni elegancką skórzaną walizkę, przez ramię przerzucił płaszcz podróżny.
– Starzeję się – mruknął pod nosem Skórzewski. – Byłem pewien, że zamknąłem na klucz...
Dyskretnie przekręcił gałkę laski, gotów jednym ruchem wyszarpnąć ukrytą klingę.
– Zaszedłem tylko na chwilę pożegnać się. Zeszło mi trochę dłużej, niż sądziłem. Operowałem bez przerwy ponad szesnaście godzin. Ale dzięki temu macie cztery zespoły, którym pokazałem i wytłumaczyłem, jak się to robi. Samodzielne operacje i dalsze doskonalenie metod jest już w waszych rękach.
– Żyję od bardzo dawna – westchnął Skórzewski – i widywałem w życiu różne rzeczy, ale...
– Z pewnością zetknął się pan z wieloma nietypowymi przypadkami medycznymi i samodzielnie przeprowadził niejeden skomplikowany zabieg. – Przybysz z szacunkiem skłonił głowę.
Ich spojrzenia skrzyżowały się nad stołem sekcyjnym. W źrenicach Włocha połyskiwały figlarne iskierki. Staruszek, korzystając z tego, że blat zasłania jego dłoń, wysunął z laski kawałek posrebrzonej klingi.
Zdążę go dziabnąć czy nie? – pomyślał.
– Nie zdąży pan, ale proszę się nie obawiać. Nie będzie takiej potrzeby – Leonardo odpowiedział na zadane w myślach pytanie.
Tym razem przemówił po polsku. W jego głosie nie było nawet śladu obcego akcentu. Skórzewski łypnął na niego podejrzliwie, a potem wsunął klingę na miejsce.
– Patrzę na medycynę, na jej rozwój i wydaje mi się, że moja droga kończy się u progu złotego okresu rozwoju tej nauki. Kikut Krukenberga to niewątpliwie ogromny krok naprzód... – powiedział w zadumie. – Ale chyba nie ostatni?
– To tylko mały kroczek, częściowe przywrócenie chorym sprawności w zakresie codziennego funkcjonowania, a zarazem też godności. Kalectwo, zdanie na łaskę innych degraduje... To pewien etap, tak jak wymyślone w średniowieczu haki, które tak chętnie eksponowane są na ilustracjach książek o piratach. Na razie ludzie nie potrafią zrobić nic lepszego niż te krabie szczypce, ale przyjdzie czas, gdy nauka opanuje tworzenie działających protez mechanicznych, sterowanych myślą, a potem zacznie się odtwarzać w całości brakujące kończyny i narządy. To przyszłość, niedaleka, odległa może o sto lat. Jednak nie o tym chciał pan porozmawiać. – Jasne oczy spojrzały badawczo.
– Chciałem, ha?
– Od chwili, gdy pańskie podejrzenia wystarczająco się skrystalizowały.
– Widywałem w życiu różne rzeczy – powtórzył Skórzewski. – Zetknąłem się też z tym, co można nazwać dotknięciem nieznanego. Ze śladami lub manifestacjami istot, które pozostając w cieniu, żywią się strachem i cierpieniem. Życie i śmierć pozostają w pewnej równowadze. Tak na logikę biorąc, obok sił, które chcą nas wyniszczyć, powinny manifestować się czasem siły dobra służące nam pomocą. Jednak aż do wczoraj ich istnienie pozostawało dla mnie jedynie w sferze hipotez. Ilekroć ścierałem się z nienazwanym, robiłem to sam lub z pomocą przyjaciół.
– Może zatem pomoc sił wyższych nie była panu potrzebna? – Wargi gościa wygięły się w przyjaznym uśmiechu.
– A tam, gdzie byłem bezsilny?
– Człowiek ogarnia rozumem tylko niewielki wycinek planu. Widzi cegły pochodzące z jednego muru. Rozsypane. Nie potrafi wyobrazić sobie całej struktury. Pańskie drugie pytanie? – Włoch przechylił pytająco głowę.
– Moje doświadczenia z Penicillium glaucum ?
– Na przestrzeni ubiegłego stulecia ludzkość była co najmniej sześć razy na dobrym tropie, niestety, sploty nieszczęśliwych wypadków, zniechęcenie, czasem zawiść i głupota zawsze krzyżowały wasze drogi. Był pan niezwykle blisko wyizolowania poszukiwanego czynnika... Nie udawało się, bo jego stężenie okazało się zbyt niskie. Trzeba było użyć Penicillium notatum .
– Myślałem o tym – mruknął stary doktor. – Czyli po prostu źle wybrałem...
– Tak. Ale podziwiam, że nie zniechęcił się pan. Że walczył pan z przeszkodami, trudnościami.
– Oni...
– Owszem. To taka... wojna. Ale proszę się nie przejmować, szala już się przechyliła. W Anglii właśnie podjęto eksperymenty, zarzucone przed kilku laty przez niejakiego Fleminga. Przyszli młodzi, ambitni ludzie. Przeczytali jego prace. Przeczytali prace kilku innych lekarzy, którzy przed laty doszli do podobnych wniosków. Odszukali na strychu porzucone słoje z kulturami pleśni. Namówili naukowca, żeby porzucił badania nad enzymami mającymi rzekomo przenosić wrażenia węchowe. I zasiedli do wspólnego kontynuowania doświadczeń. Właśnie teraz pracują nad wyizolowaniem krystalicznej penicyliny.
– Czyli...
– Tym razem się uda. Nim upłynie dekada, lek, którego istnienie przewidział nieszczęsny Ernest Duchesne, będzie dostępny w aptekach. Przepraszam, czas na mnie. – Leonardo spojrzał na zegarek i wskazał schody. – Gdyby chciał mi pan towarzyszyć, jest taka możliwość. – Uprzejmym gestem wyciągnął dłoń.
Zapraszał. Stary lekarz poczuł chłód na karku. I zarazem opanowała go dziwna ochota, by machnąć już ręką na wszystko.
– Jeśli zechcę... Ale... nie muszę?
– Nie, jeszcze nie.
– W takim razie wolę zostać i jeszcze popracować. – Wskazał zwłoki. – Moja wiedza jeszcze jest tu potrzebna...
– Rozumiem i nie nalegam. Proszę tylko zapamiętać: nigdy nie był pan sam. W każdej chwili obserwowały pana czyjeś oczy. Czasem spoglądały na pana te wrogie. Ale te przyjazne patrzyły zawsze i z uznaniem. Mam też dla pana coś w prezencie, a może raczej na pamiątkę.
Leonardo postawił na biurku stojącym obok drzwi małą, szarą papierową torebkę, o rozmiar mniejszą niż taka, w której kupuje się czereśnie. Stuknęła o drewniany blat cicho, lecz wyraźnie, jakby wewnątrz było coś ciężkiego.
– Dziękuję – bąknął lekarz, zaskoczony.
Obcy uśmiechnął się raz jeszcze i skinął głową na pożegnanie. Skórzewski przez chwilę patrzył, jak nieznajomy wspina się po schodach, a gdy tamten znikł, westchnął i podszedł do stołu, żeby zobaczyć zawartość torebki.
Wewnątrz leżała gruba ołowiana jezydzka kula, przypominająca wielkością i kształtem przepiórcze jajo. Lekarz patrzył na nią przez chwilę, nie rozumiejąc, o co chodzi, a potem zaczerpnął głęboko powietrza. Tak głęboko, jak nie udawało mu się od lat. Nie mylił się – kłujący ból pod łopatką przestał dokuczać. Nadal słyszał echo kroków zagadkowego gościa.
– A mówili, że nigdy już nie da się jej usunąć. – Stary lekarz uśmiechnął się pod wąsem. – Dziękuję – rzucił w przestrzeń.
– Nie ma za co – dobiegło gdzieś ze schodów, jakby przybysz był tuż obok. – Do zobaczenia. Za jakiś czas... – Tym razem dla odmiany Skórzewskiemu wydało się, że słowa dochodzą już z bardzo daleka.
– Za jakiś czas... – powtórzył w zadumie.
Ujął w dłoń skalpel i podszedł do stołu.
– No cóż, przyjacielu – powiedział z westchnieniem do nieboszczyka. – Zakładam, że ta wizyta nie była przypadkowa i że ty już skorzystałeś z nadarzającej się sposobności, by pójść razem z nim... Nie obrazisz się zatem, jeśli twoje niepotrzebne, porzucone ciało posłuży zdobyciu wiedzy niezbędnej do ratowania tych, którzy powinni jeszcze tu pozostać.
Samobójstwo na Maślicach
Gebel-al-Zahiri, 1906
Auto inspektora Służby Starożytności wzbiło widoczne z daleka kłęby kurzu. Inżynier Karl Lanitzki wyszedł przed namiot. Ze szczytu wzgórza miał świetny widok na całą okolicę. Daleko na wschodzie ciemniejszą kreską rysowała się dolina Nilu. Gdzieś na zachodzie leżał ich cel – oaza Fajum. Nasyp przyszłej linii kolejowej biegł prosto jak strzelił. Niemiec przez chwilę obserwował najeżdżający pojazd, potem przeniósł spojrzenie na plac budowy. Robotnicy ominęli feralne miejsce, ubijali teraz tłuczeń kilkaset metrów dalej.
Читать дальше