– Pańskie intencje były czyste i dobre – powiedziała dziewczyna. – Jej nie. Jest trochę jak syrena. Narcystyczna natura. Lubi być podziwiana. Lubi błysnąć wiedzą. W którymś momencie po prostu się jej pan znudził...
– A zatem?
– Najlepiej zostawić ją tu, na cmentarzysku. Pośród rzeczy zapomnianych, odrzuconych, wśród tego, czego już nie żałujesz. I odejdź żyć jak normalny człowiek – przeszła na „ty”. – Dochowywałeś wierności pierwszej wielkiej miłości, ale po prostu już nie warto. Nie zapomnisz o niej nigdy, ale to będzie od teraz tylko wspomnienie, a nie ból odbierający zdrowy rozsądek.
– Widok za oknem...
– Chciałeś pojechać do Norwegii. Zrealizuj to wreszcie. – Uśmiechnęła się. – Chyba że wolisz Tobago. Masz z kim...
Spojrzałem na Martę i spostrzegłem, że blednie, staje się przezroczysta. Wreszcie został po niej tylko wyślizgany lastrykowy parapet...
– Co dalej? – zapytałem.
– Kilka razy w życiu groziła ci śmierć. Porządny z ciebie człowiek, więc ciut naginaliśmy statystykę. Pora na kolejną szansę. – Wskazała drzwi. – Nie zmarnuj jej.
– Powiedz proszę... „Drugie wakacje Szatana”. Nie widziałem tu hologramu, że znajduję tę książkę...
– Bo to marzenie nie zostało porzucone ani zapomniane. Nie mamy u nas także wraku „Das Wappen der Herzogin von Kurland”.
– Maszynopis spłonął? Ale książka w jakiejś formie nadal istnieje? Czyli zachowała się kopia z wykonywaną redakcją, a może wręcz wydruki próbne, tak zwane szczotki? Bo chyba nie gotowe klisze drukarskie? Znajdę to? Jest szansa?
– Pora się pożegnać. – Dziewczyna skłoniła śliczną główkę.
– Zatem będę szukał dalej.
Uśmiechnęła się i puściła do mnie oko. Teraz spostrzegłem, że jednak ma skrzydła, ledwo widoczne, półprzejrzyste, delikatne jak woal pary.
– Gdyby pan nic nie znalazł, proszę się nie martwić, po tej stronie wszystko zostało zachowane – usłyszałem jakiś obcy męski głos.
Obejrzałem się. Za moimi plecami stał Kornel Makuszyński we własnej osobie. Znałem tę twarz ze zdjęć w książkach. Tylko że fotografie były czarno-białe, a teraz widziałem go w kolorze. W ręce trzymał nadpalony na brzegach maszynopis. On też się uśmiechał.
*
Siedziałem za kierownicą. Odgarnąłem resztki wystrzelonej poduszki powietrznej. Samochód stał, silnik milczał. Z rozbitego nosa ciekła mi krew. Byłem trochę oszołomiony. Obejrzałem się na pasażerkę. Magda najwyraźniej dochodziła do siebie. Nieporadnie odgarniała kłęby tkaniny. Przejechała dłonią po czole.
– Ale nami telepnęło – mruknęła.
– Ważne, że żyjemy...
Odpiąłem pasy i wyskoczyłem z auta, wyciągnąłem dziewczynę. Ale ostrożność była zbyteczna, eksplozja nam nie groziła. Obejrzałem się na autostradę. Naczepa leżała wywrócona, ale ciągnik siodłowy stał normalnie. Najwyraźniej puścił zaczep i przednia część pojazdu uniknęła katastrofy. Drugi tir zdążył wyhamować dosłownie centymetry od przeszkody. My już byśmy się nie zmieścili... Obaj kierowcy stali na krawędzi szosy. Patrzyli zaniepokojeni w naszą stronę. Uniosłem kciuk, by pokazać, że z nami wszystko okej. Sprawdziłem auto. Wszystko chyba grało. Przekręciłem na próbę kluczyk. Silnik zagrał. Światła działały. Zgasiłem. Podszedłem i obejrzałem rów. Był niezbyt szeroki, ale głęboki. Westchnąłem ciężko. A potem zacząłem się śmiać.
– Ratujecie mnie, bo chyba was bawi obserwowanie, jak regularnie robię z siebie idiotę... – mruknąłem pod nosem, patrząc na sunące po niebie burzowe chmury. – No cóż, dziękuję.
Magda patrzyła na mnie, gdy wyjmowałem z bagażnika dwie deski, układałem nad rowem, a potem ostrożnie przejeżdżałem po nich na drugą stronę... Ale w jej spojrzeniu nie było rozbawienia, a wyłącznie zaskoczenie i niemy podziw. Schowałem dechy do bagażnika. Ulokowałem się za kółkiem, a dziewczyna usiadła obok. Poszukiwania chwilowo utknęły, na honorarium nie ma co liczyć, ale mam jeszcze iryd. Trzeba poszukać, kto zechce to kupić. Może mennica?
– Wiem, że to głupi moment na takie pytania – odezwałem się trochę zduszonym głosem – ale nigdy nie byłem w Norwegii. W muzeum uniwersyteckim w Bergen mają preparaty biologiczne, opisane własnoręcznie przez Nansena. Stoją w gablocie po lewej stronie od wejścia, w dużej sali na piętrze. Tam, gdzie pod sufitem wiszą szkielety wielorybów. Badając pasożyty fok, Nansen odkrył zasadę działania układu nerwowego, co omal nie skończyło się dla niego zdobyciem Nagrody Nobla w wieku dwudziestu jeden lat. Przy okazji moglibyśmy się powłóczyć po drewnianej dzielnicy hanzeatyckiej, a potem popłynąć na wycieczkę wśród fiordów...
– Też nigdy nie byłam w Norwegii.
Nie musiała już nic dodawać. Z jej uśmiechu wyczytałem, że pojedzie ze mną.
Notka dla Czytelników. Podczas zbierania informacji historycznych do tego opowiadania zdołałem ustalić, że prawie ukończony rękopis „Drugich wakacji Szatana” znajduje się w zbiorach Muzeum Kornela Makuszyńskiego (oddział Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem). Prawdopodobnie Pisarz, mimo braku szans na publikację, odtwarzał tę książkę przed śmiercią. Powieść ta, podobnie jak kilka innych nieukończonych utworów, nigdy nie ukazała się drukiem.
Ci, którzy powinni pozostać
Warszawa, marzec 1935
Doktor Skórzewski, ciężko wspierając się na lasce, dreptał długim korytarzem szpitala Dzieciątka Jezus. Lubił to miejsce, szczególnie oddział chorób zakaźnych i chirurgię. Od lat był już na emeryturze, ale nudziło mu się w czterech ścianach, a tu niemal zawsze brakowało rąk do pracy. Cieszył się, że nadal może się przydać. Słuchano jego rad, czasem jeszcze badał lżejsze przypadki i konsultowano z nim cięższe. Otaczała go aura szacunku. No i zawsze mógł liczyć na dobrą kawę u pielęgniarek... Przystanął i oparł się o parapet. Wiosenne słoneczko przyjemnie grzało mu obolałe plecy. Stał i zbierał siły. Starość coraz mocniej mu dokuczała, nogi czasem po prostu musiały odpocząć. Lufcik był uchylony, powietrze pachniało wiosną. Odetchnął głębiej i poczuł ból. Przeklęta jezydzka kula znów dawała znać o sobie. Gdyby tylko dało się ją usunąć... Wrócił myślami na Bliski Wschód. Nieoczekiwanie jakiś hałas wyrwał go z zadumy.
Grupka lekarzy szła korytarzem. Wyglądali na wyraźnie podekscytowanych, jeden niósł pod pachą wypreparowaną rękę szkieletu, inny targał pudło z projektorem filmowym. Wszyscy zaopatrzeni byli w bruliony i przybory do pisania. Pośrodku kroczył niewysoki młody człowiek w nieskazitelnie białym fartuchu.
Doktor Skórzewski cofnął się pół kroku, by zrobić im przejście. Znał z widzenia wszystkich maszerujących z wyjątkiem tego młodego. Chirurdzy, doktorzy i profesorowie zachowywali się dziwnie. Młodzieńca otaczały wianuszkiem same sławy. Ci mniej ważni tworzyli drugi krąg. Na końcu kolumny podrygiwali jak w tańcu młodzi lekarze i kilku studentów ostatnich lat.
Jak dzieci idące z nauczycielem na wyprawę do kina, pomyślał Skórzewski rozbawiony, ale zarazem zaciekawiony.
Jądrem grupy ewidentnie był ten obcy. Doktor przypatrzył mu się uważnie znad okularów i nieoczekiwanie poczuł znajome ukłucie niepokoju. Nieznajomy mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia kilka, może trzydzieści lat. Był raczej drobny, otaczający go Polacy górowali nad nim wyraźnie. Gładko wygolona twarz o wysoko zarysowanych łukach brwi była sympatyczna, ale zarazem jakby niemęska. Gdyby zgolił sobie eleganckie wąsiki, można by go wziąć za dziewczynę. Do piersi tulił wypchaną papierami tekturową teczkę. Miał wąskie dłonie o cienkich, długich placach. Dłonie raczej muzyka, a nie lekarza... Jasnobłękitne, prawie białe oczy nie pasowały do ciemnych włosów i brzoskwiniowej cery. Skinął uprzejmie głową Skórzewskiemu. Ten odpowiedział ukłonem. Grupa znikła za załomem korytarza.
Читать дальше