Sprawdziłem na ile się dało stary adres z akt sprawy. Nadal mieszkał tam jakiś Suchoździerski – zapewne wnuk... Trzeba będzie do niego pojechać, pogadać. Być może będzie okazja wejść na strych starej chaty i wśród stosów wszelakich gratów znajdzie się poszukiwany maszynopis... – rozmarzyłem się.
*
Magda uparła się, że pojedzie ze mną. Początkowo się wymawiałem, ale wreszcie ustąpiłem. Niestety, nadzieje na znalezienie starej mazowieckiej chaty ze strychem pełnym obrazów i rękopisów okazały się płonne. Dom był doskonale przeciętnym klockiem, typowym przykładem architektonicznego bezguścia początku lat dziewięćdziesiątych. Ale eksmilicjant chyba chciał się pokazać, bo nijaka chałupa posiadała ganek kolumnowy jak w szlacheckim dworku. Tyle tylko, że te kolumny wykonano z kamionkowych rur kanalizacyjnych.
– Zostań w aucie – poleciłem dziewczynie. – Takie milicyjne synki to bardzo specyficzna kategoria ludzkiej mierzwy. Może być bardzo nieprzyjemnie albo zgoła niebezpiecznie. Choć zapewne będzie zupełnie normalnie, to znaczy nie będzie chciał ze mną gadać.
– Czy mam nie gasić silnika i tak dalej?
– E, to już raczej przesadna ostrożność... Raczej nie liczę, że będę uciekał z maszynopisem w objęciach, ścigany przez bandę troglodytów.
– Była taka scena w filmie „Martwica mózgu”. – Uśmiechnęła się.
No proszę, nawet gusta filmowe mamy zbliżone... Trzeba będzie się z nią ożenić, nawet jeśli nie dostanie tych znaczków w posagu. Wysiadłem i ruszyłem do ataku. Gospodarz mógł mieć około czterdziestki. Zajmował się ogródkiem, to znaczy flegmatycznie spulchniał glebę szpadlem. Widać było, że robota mu nie idzie i że nigdzie się nie spieszy. Opodal na ogrodowym stoliku postawił ledwie napoczętą zgrzewkę piwa. Na sznurze suszyły się jakieś kobiece fatałaszki.
Żona kazała skopać ogródek i pojechała z dziećmi do mamusi, a on popija piwko i niespiesznie dłubie w ziemi, wydedukowałem. I doskonale. Czasy są takie, że ludzie niechętnie wpuszczają obcych do mieszkania. Spotkanie „przez płot” daje często lepsze rezultaty.
– Dzień dobry – zagadnąłem ponad siatką.
– ...ry – odpowiedział, taksując mnie leniwym spojrzeniem. – Pan do mnie?
Oj, chyba musiało być tych piw już kilka dzisiaj...
– Robert Storm, historyk.
– Z IPN? – Skrzywił się.
Rodzinka miała przecież swoje za uszami...
– Pracuję dla Muzeum Literatury – wyjaśniłem.
Widać było, że niewąsko go zaskoczyłem.
– A co ja mam niby wspólnego z literaturą? – zdumiał się.
– Po prostu sprawdzam pewien stary trop. Pański ojciec miał nieprzyjemności ćwierć wieku temu. Wpadł mu w ręce obraz należący kiedyś do Kornela Makuszyńskiego...
– Aaaa... Tamta sprawa. – Skrzywił się ponownie.
Widać była z tego niezła afera, skoro nadal bolało.
– Zbliża się rocznica urodzin pisarza, więc muzeum poszukuje na wystawę wszelkich pamiątek, zdjęć, rękopisów...
– Panie, ten obraz to ojciec na strychu znalazł, jak naszą starą chałupę burzyliśmy. Kossak to Kossak. Nazwisko mówiło samo za siebie. Żebyśmy wiedzieli, że ktoś go szuka, tobyśmy poszli do ministerstwa i dostali pewnie nagrodę. Wiadomo, znacznie mniej by było z tego kasy, ale za to po legalu. Ale tatko miał w dupie, co to za obraz i skąd, po prostu forsy chciał, bo na wykończeniówkę potrzebował. A nawet jak coś podejrzewał, to może sądził, że gliny nikt nie ruszy. Jak się za niego zabrali, to aż wióry poleciały. Ale zasadniczo nic więcej nie wiem. Łebek byłem wtedy. A temat drażliwy, nie gadaliśmy o tym.
– Widzi pan, sprawa wygląda tak: obraz wyparował we wrześniu trzydziestego dziewiątego ze zbombardowanego mieszkania. Było tam podobnych więcej...
Facet pokręcił głową.
– Wie pan, ja tu nijak nie pomogę. U nas znalazł się tylko jeden. Był zawinięty w worek i ustawiony obok przewodu kominowego. To po dziadku musiało zostać, ale tego to już prawie nie pamiętam. Mały byłem, niecałe dziesięć lat miałem, jak kopyta wyciągnął. Tatko też kojfnął. Dziadek albo od kogoś obraz kupił, albo dostał jako łapówkę, albo skonfiskował, bo się milicji różne rzeczy kleiły do rąk, albo i faktycznie ukradł wtedy po nalocie. Może inne się zniszczyły, a może kradł z kumplami i po prostu się podzielili? Nigdy się tym nie chwalił, w ogóle o przedwojennych i okupacyjnych czasach mówił niewiele. Tylko puszył się jak paw, że miał nosa i do komunistów zapisał się już w trzydziestym roku. Tyle jego szczęścia, że kopnął w kalendarz, zanim komuna zdechła, i nie widział, jak to wszystko poszło w piz... To nie był dobry człowiek. Tatko też miał swoje za uszami.
– Dobrze, pal diabli pozostałe obrazy. W mieszkaniu Makuszyńskiego były maszynopisy pięciu nieopublikowanych powieści. Czy na strychu tej rozbieranej chaty nie znaleźli panowie podobnych papierów?
– Dziadek i papiery? Nigdy w życiu nie widziałem go z książką ręku. Z gazet tylko „Trybunę Ludu” kupował, i to chyba tylko raz w tygodniu, żeby program telewizyjny mieć. Wątpię, żeby czytał w niej coś więcej, jak nagłówki artykułów.
– Rozumiem. Gdyby jednak maszynopisy się znalazły, to, powiedzmy, mógłby pan przytulić pięć tysiączków. I też całkowicie po legalu.
– O urwał... – Kolo wytrzeszczył oczy.
Widać było, że kwota zrobiła na nim wrażenie.
– Może coś się zajdzie u kolegów dziadka. Pan pogrzebie, popyta, dogadamy się – kusiłem. – A myślę, że w pakiecie byłby też dyplom i uścisk dłoni ministra.
– E, ja nie z tej opcji politycznej – mruknął.
– Ale jak minister daje dyplom, to jest bankiet, a na nim za darmochę jedzonko i drinki do wypęku – przemówiłem jeszcze do jego żołądka.
Podziękowałem za informacje i zostawiłem na wszelki wypadek wizytówkę. Wróciłem do auta.
– Czyli zerwał się nam ostatni trop – zmartwiła się Magda, gdy zreferowałem jej rozmowę.
– Hmmm... I tak, i nie. Trzeba ustalić, z kim kumplował się dziadek komuszek. Jak widzisz, walka toczy się o wysoką stawkę. Maszynopisy czterech nieznanych powieści, a do tego dwa lub trzy obrazy Kossaka, za które pewnikiem zgarniemy nagrody. Może fanty z gruzu rozkradli przypadkowi ludzie, a może zrobił to dziadek ze swoimi kolesiami? Trzeba zacząć od sprawdzenia, czy był przed wojną notowany. Jeśli policja albo „dwójka” wpadły na jego trop, mogą być w papierach informacje, z kim się spotykał. Jeżeli wynajmował mieszkanie albo pokój, kto był jego współlokatorem, z kim i za co go aresztowano.
– Czyli uzyskamy następne nazwiska, poszukamy kolejnych potomków, zdobędziemy nowe adresy i tak do skutku? Będziemy jeździli po ludziach, którzy mogą coś wiedzieć, by ich wypytywać, będziemy wysyłali listy, na które być może nigdy nie nadejdzie odpowiedź, i tak dalej, i tak dalej? – upewniała się.
– Właśnie tak. Moglibyśmy bawić się w ten sposób do samej emerytury, gdyby nie to, że muzeum otwiera wystawę już za trzy miesiące. Czytałaś biografię Marii Skłodowskiej-Curie, która stoi u was w salonie na regale? Mniej więcej na tym polega moja praca. To jak płukanie całych ton blendy smolistej dla uzyskania dziesiątej części grama soli radu... Wiem, nudy na pudy. Ale z tego żyję.
– Nudy? No co ty gadasz?! To jest fajne!
Wracaliśmy do Warszawy szosą zatłoczoną dostawczakami. Ciężarówki i mniejsze pojazdy przewoziły z magazynów centrów logistycznych i hurtowni wszystko, czego miasto potrzebowało, aby funkcjonować. Tir jadący przed nami ciut za szybko wszedł w zakręt... Zobaczyłem, jak wysoka naczepa wychyla się niebezpiecznie, a koła odrywają od asfaltu. W jednej chwili ja i moja towarzyszka zdaliśmy sobie sprawę, że środek ciężkości jest już za daleko i za chwilę przyczepa runie nam wprost przed maskę. Normalnie depnąłbym po hamulcach, ale na zderzaku wisiał nam kolejny tir... Taka ciężarówa nie zatrzyma się w miejscu. Szarpnąłem kierownicą w bok.
Читать дальше