– Tak też mogło być – zauważyła.
– Ale to mało prawdopodobne. Z tego żyję, że próbuję odgadywać koleje losu ludzi i przedmiotów – odparłem. – Zaczynam poszukiwania od wariantów najbardziej prawdopodobnych i po kolei je badam, aż dojdę do ostatnich, zupełnie już fantastycznych.
– To może być kilkanaście nazwisk do sprawdzenia?
– Raczej kilkadziesiąt – sprostowałem. – Z tym wydawnictwem związani byli najwybitniejsi przedwojenni graficy. Każdy poczytywał sobie za zaszczyt, jeśli mógł dla nich pracować. Do tego sztab redaktorów, korektorów, linotypistów. Myślę, że możemy od razu skreślić Mariana Walentynowicza, który rysował Koziołka Matołka. Przeżył wojnę, wrócił do Polski i dożył końca lat sześćdziesiątych.
– To zabawne. Makuszyński napisał powieść o młodym detektywie i by odnaleźć jej kontynuację, sami bawimy się w detektywów – powiedziała Magda.
– Życie niesie podobne niespodzianki. Niepokoi mnie jedno. Oboje mamy niezwykle osobisty stosunek do sprawy. Oboje bardzo liczymy, że tę książkę uda się znaleźć. Brak nam dystansu, a to czasem niezbędne do tego typu pracy.
– Zatem umowa jest taka: trochę ci pomogę. – Puściła oko. – A w zamian posiedzimy razem nad sprawą kurlandzkiego okrętu flagowego.
– Okej. Znasz Bibliotekę Narodową?
– Oczywiście.
– Trzeba poszukać opracowań na temat firmy Gebethner i Wolff, potem sięgnąć do książek Makuszyńskiego wydanych pod koniec lat trzydziestych i wynotować na początek, kto go najczęściej ilustrował oraz kto te pozycje redagował.
– Może istnieje jakaś biografia Makuszyńskiego?
– O ile się orientuję, nie ma żadnej wyczerpującej pozycji tego typu. – Pokręciłem głową. – Ja w tym czasie pojadę do biblioteki uniwersyteckiej i posiedzę nad mikrofilmami z przedwojennych gazet. Spróbuję się dowiedzieć, co konkretnie pisano o tej książce i czy są jakieś przedpremierowe recenzje. Może tak dojdziemy do nazwisk ludzi, którzy mogli mieć w rękach maszynopis.
Zrobiło się późno, więc odwiozłem ją do domu. Auto cicho sunęło ulicami, blask reklam kładł się na twarzy siedzącej obok mnie dziewczyny. Miasto. Moje miasto, ukochane i znienawidzone, umierające... Wróciłem tu dla syzyfowego trudu rozwiązywania zagadek i ratowania okruchów jego przeszłości. A przecież dobrze mi było na pustyni, w cieniu granitowych kolumn nieistniejących kościołów Nobatii, Makurii i Alodii.
Dojechaliśmy. Magda pocałowała mnie w policzek i poszła do drzwi klatki schodowej.
– Pocałunek lecącej ćmy... – mruknąłem. – Następnym razem chyba trzeba będzie zrobić coś romantycznego.
*
Kolejne dni nie posunęły znacząco naszych poszukiwań. Niewiele znaleźliśmy. Garść nazwisk i żadnych konkretnych informacji, żadnego śladu, kto otrzymał książkę do zredagowania lub zilustrowania. Wstawałem o świcie, by o ósmej trzydzieści siąść do czytnika. Kończyłem czasem o szesnastej, czasem później. Magda siłą rzeczy spędzała mniej czasu na grzebaninie. Chodziła na wykłady, uczyła się do kolokwiów i zaliczeń. Trzeci rok to nie przelewki. Za to coraz cieplejsze wiosenne wieczory jakoś tak naturalnie zaczęliśmy spędzać razem. Raz wybraliśmy się do kawiarni, innym razem z moimi sąsiadami zainaugurowaliśmy podwórkowy sezon grillowy. Spędziliśmy też kilka miłych godzin, włócząc się po muzeach.
Nieustannie pisałem listy oraz mejle i rozsyłałem je do potomków oraz domniemanych potomków ludzi, którzy mogli coś wiedzieć. Odwiedziłem też kilkanaście przedwojennych adresów, aby pogadać z ludźmi, którzy obecnie tam mieszkali. Tylko w dwu przypadkach mieszkania nadal znajdowały się w rękach tej samej rodziny. Niestety, za każdym razem spotykało mnie rozczarowanie. Nikt nie słyszał nawet o „Drugich wakacjach Szatana”.
Któregoś dnia wróciłem do domu około osiemnastej, rozgrzany rozmową, wiosną i winem. Położyłem na sekretarzyku siatkę z książkami, a potem podniosłem wzrok i napotkałem karcące spojrzenie Marty, zwielokrotnione przez wszystkie trzydzieści kilka zdjęć. Tak, zdecydowanie na większości fotografii wyglądała na poirytowaną. Westchnąłem i zacząłem je zdejmować. Spakowałem cały zbiór do tekturowego pudełka, które wstawiłem na pawlacz. Ściana nad sekretarzykiem wydała mi się pusta, nieomal wyzywająco naga. Wyciągnąłem rysownicę, karton brystolu i miękki ołówek, a potem zacząłem szkicować portret Magdy. Szkicowałem, ścierałem, szkicowałem. Palce nie chciały mnie słuchać. Miałem zbyt długą przerwę w rysowaniu.
– Umiem to zrobić – szepnąłem. – W liceum przecież narysowałem portret Kościuszki, i to z pamięci...
Gniotłem kolejne wersje i ciskałem do kosza. Przymykałem oczy, by lepiej przypomnieć sobie jej twarz. Szkicowałem ponownie... Nie szło. Zamiast tego narysowałem buzię Adelajdy. Tuliła kota. Podcieniowałem całość trochę kredkami, by uwydatnić rudy kolor włosów i takąż sierść zwierzęcia. Ładnie wyszło. Znalazłem ramkę, oprawiłem szkic i zaniosłem piętro wyżej. Postawiłem cicho obok drzwi lutnika. Niech staruszek ma niespodziankę...
Wróciłem i znów zabrałem się za szkic przedstawiający Magdę. O dwudziestej pierwszej spojrzałem na finalną wersję i stos papierów w koszu. Uznałem, że nie będę już poprawiał, ale w najbliższym czasie trzeba wrócić do rysowania. Za dużo zapomniałem... Pogrzebałem w różnych papierach i zawiesiłem nad biurkiem barwną chromolitografię z 1911 roku – portret Fridtjofa Nansena.
Biolog, zoolog, wicemistrz kraju w biegach narciarskich, wynalazca, badacz stref polarnych, polityk, malarz, pisarz... – rozmyślałem, patrząc na twarz podróżnika. Niedoszła Nagroda Nobla w medycynie za odkrycie zasad działania systemu nerwowego. Pokojowa Nagroda Nobla. Odkrycia naukowe... I jeszcze do tego wszystkiego umiał grać na pianinie! Nigdy nie będę taki jak on.
Pora popracować... Odpaliłem komputer. Magda miała ciut więcej szczęścia ode mnie. Znalazła artykuł z 1992 roku i podczas spotkania dała mi skan na pendrivie. Faktycznie w jednym ze stołecznych antykwariatów ktoś zaoferował obraz Kossaka pochodzący z przedwojennej kolekcji Makuszyńskiego. Sprawa się rypła, transakcję zablokowano, obraz przekazano w depozyt do Muzeum Narodowego.
Przymknąłem oczy. Był sobie obraz, który wisiał na ścianie. Bomba trafiła w budynek. Co dalej? Zależy od konstrukcji jednego i drugiego. Żelazny korpus przeważnie samym ciężarem przebija dach i stropy kilku pięter, potem detonuje. Impet eksplozji może iść bardzo różnie, zależy, gdzie wybuchnie, czy na poziomie parteru, czy też pierwszego piętra. Jeśli wyłamie ściany nośne nisko nad ziemią, budynek zapada się do środka lub wysypuje na ulicę. Czasem fala znajdzie sobie więcej miejsca w pionie i tak właśnie skieruje impet, zostają wtedy ściany zewnętrzne z wyrwanymi oknami. Jeśli epicentrum wybuchu jest blisko mieszkania, podmuch robi sieczkę ze wszystkiego i na dodatek wywołuje pożar... Do tego odłamki tną wszystko na swojej drodze.
Szwaby chętnie używali też bomb zapalających. Tutaj przecież nie zdołali zająć miasta natarciem kolumn pancernych. Dawne carskie forty, już w latach dwudziestych uważane za przestarzałe i opuszczone, okazały się dla nich niemożliwe do zdobycia. Robili zatem wszystko, by masakrą ludności cywilnej złamać ducha warszawiaków. Czy na dom pisarza spadła bomba zapalająca? Chyba nie... Bo obraz by nie przetrwał.
Znam przecież przedwojenny adres Kornela Makuszyńskiego, uświadomiłem sobie. Wystarczy pogrzebać w archiwalnych zdjęciach i ustalić, co też stało się z jego domem. Może uda się zobaczyć zdjęcia z trzydziestego dziewiątego roku, na których widać ruiny. Coś pewnie uda się wydedukować...
Читать дальше