– Piotrek wspominał, że romantyczność nie jest twoją mocną stroną i żebym się nie obrażała, jak usłyszę, że mam zad jak kobyła, nogi włochate jak sarna, coś tam z pęcinami, oczy jak jałówka i usta w kształcie motyla.
– W kształcie skrzydełek lecącej ćmy... – bąknąłem. – To może najpierw pokażę moją kolekcję?
Siedzieliśmy nad klaserami przez może pół godziny. Opowiadałem historię powstania co bardziej kuriozalnych egzemplarzy. Magda sprawiała wrażenie naprawdę zainteresowanej. Przy serniku rozmowa zdryfowała na moje aktualne zlecenie.
– W okresie okupacji Makuszyński pisywał dla prasy konspiracyjnej i pracował nad nowymi książkami – rozważałem. – Stworzył „do szuflady” dwie rewelacyjne powieści. Jedne z najlepszych, o ile nie najlepsze w jego dorobku. „List z tamtego świata” i „Szaleństwa panny Ewy”. Jestem przekonany, że szykował się na chwilę, gdy Hitlera diabli wezmą. Chciał powojenną rzeczywistość ucałować na powitanie dwiema naprawdę pięknymi książkami. To był idealny moment, by odtworzyć też „Drugie wakacje Szatana”. Ale tego akurat nie zrobił. Próbuję zrozumieć dlaczego.
– Potem Niemcy odeszli, a przyszli Sowieci. To chyba było dla niego niewąskie zaskoczenie?
– I tak, i nie. W czterdziestym piątym nie było jeszcze tak do końca wiadomo, kto w Polsce dojdzie do władzy ani jak ta władza ma wyglądać. Ani jak długo potrwa, bo przecież spodziewano się i kolejnej wojny światowej, i interwencji dawnych sojuszników. Ustalenia z Jałty i Poczdamu nie mieściły się ludziom w głowach! Kornel Makuszyński zapewne liczył, że komuniści dadzą mu święty spokój. Pisał dla dzieci, był patriotą, ale mógł liczyć, że podobnie jak wielu kolegów po fachu będzie nawet władzy potrzebny. Mógł też powieść odtworzyć i schować do szuflady, by poczekała na lepsze czasy. Gdy dostał kopa, zapewne początkowo nie brał tego poważnie. Mógł liczyć, że niełaska potrwa jakiś czas, a potem mu odpuszczą. Musiał wiedzieć, co robią jego koledzy po piórze. Na przykład Brzechwa i Tuwim jakoś się wpasowali w nową rzeczywistość... No, Brzechwa wpasował się idealnie, to znaczy błyskawicznie malowniczo się ześwinił...
Przeszedłem się po gabinecie. Wepchnąłem kolejne polano do kominka.
– I co wywnioskowałeś?
– Możliwości są trzy. Po pierwsze, Makuszyński mógł się załamać. Mógł mieć pewność, że rękopis spłonął, i nie mieć siły go odtworzyć. Po drugie, mógł tę powieść jednak powtórnie napisać i dobrze schować. Po trzecie, mógł liczyć, że uda się jednak odnaleźć egzemplarz przedwojennego rękopisu.
– Trzy warianty... – podchwyciła Magda.
– Możliwość pierwsza jest z mojego punktu widzenia najgorsza. Nie ma – to nie ma. Z próżnego i Salomon nie naleje. Możliwość druga? Hmmm... Gdyby książkę napisał od nowa i ukrył, chyba wtajemniczyłby żonę. W końcu to ona przechowała „Szaleństwa panny Ewy”. A może nie? W jakich okolicznościach został ukryty rękopis „Za króla Piasta”?
– Tata o tym mówił. Muzealnicy wyciągnęli go zza wersalki.
– Tak. Ale dlaczego został tam wetknięty? Kiedy i przez kogo? W dodatku to dość dziwna historia. Rozumiem, że muzealnicy niechętnie zmieniają ekspozycję, ale żeby przez trzydzieści lat nie odsuwać mebla? Coś mi w tej sprawie nie pasuje. Tak czy siak, odnalezienie skrytki z maszynopisem, jeśli nie mam żadnych wskazówek, jest w zasadzie niewykonalne. Może znajdować się w jego dawnym mieszkaniu. Nie pozwolą mi buszować w muzeum, w dodatku prawdopodobnie znaleziono by ją podczas kolejnych remontów. No chyba że rękopis jest na przykład zaszyty w tapicerce jakiegoś mebla. Nie wymieniano obić, bo i po co... Konserwować też chyba nie musiano.
– To ciekawy trop i chyba warto zainteresować tym podejrzeniem kustosza. Wystarczy szpilką entomologiczną delikatnie nakłuć podejrzane miejsca. Gruby plik kartek powinien dać inny opór niż samo końskie włosie – zapaliła się Magda.
– Można prościej. Kamera termowizyjna pokaże, które partie mebli nagrzewają się inaczej. Ale wątpię, by udało się ich namówić do podobnych eksperymentów. Chyba że podsunąć ten pomysł zleceniodawcy, ludziom z Muzeum Literatury. Oni łatwiej dogadają się z kumplami po fachu.
– A możliwość trzecia?
– Tu w grę wchodzi czynnik ludzki. Pomyśl tylko. W dzisiejszych czasach proces edycji książki to kilka tygodni. Autor oddaje plik komputerowy, redaktor nanosi poprawki bez konieczności przepisywania całości. Podobnie działa korekta. Skład komputerowy też nie trwa dramatycznie długo. Drukarnia pracuje na plikach komputerowych, nie ma już potrzeby odlewania na linotypie pojedynczych wierszy i składania z tego matryc. Wtedy masę rzeczy robiono ręcznie. Ilustracje trzeba było skopiować metodą stalorytu czy jeszcze inaczej... Wszystko trwało wiele miesięcy. Zwłaszcza że Gebethner i Wolff to było poważne wydawnictwo. Bardzo przykładali się do jakości edytorskiej książek. Niejedna z nich to prawdziwe arcydzieło, oczywiście biorąc pod uwagę możliwości poligraficzne tamtych epok.
– To znaczy, że potrzebowali dużo czasu. A premiera była zapowiadana i przewidziana na grudzień tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego – zadumała się dziewczyna.
– Zważywszy na długość ówczesnego procesu produkcyjnego, we wrześniu książka musiała być już co najmniej na etapie obróbki redakcyjnej. To już nie był pojedynczy maszynopis. Kopia u redaktora, druga u rysownika, jeśli przewidziano ilustracje. Być może trzecia u wewnętrznych recenzentów. Zresztą pan Makuszyński zapewne wersję ostateczną pisał przez kalkę. Jeden egzemplarz do swojego archiwum, drugi dla wydawcy. A może podłożył dwie kalki i powstała jeszcze trzecia kopia dla jakiegoś przyjaciela, którego opinii chciał wysłuchać...
– Ich kamienica spłonęła w powstaniu warszawskim.
– Owszem. Ale jednocześnie oznacza to, że jeśli maszynopis był w redakcji, przetrwał wrześniowe bombardowania. Czy ocalał tylko po to, by cztery lata później ulec zniszczeniu? Moim zdaniem, mając świadomość strat wojennych i polityki okupanta, wydawcy zadbaliby o zduplikowanie książki. Tylko że po wojnie żaden maszynopis się nie pojawił. Czy mogło być tak, że wszystkie kopie uległy zniszczeniu? Wykluczyć się tego nie da, ale wolę wierzyć, że choć jedna przetrwała i uda się ją odnaleźć!
– Od czego zaczniemy?
– Zaczniemy? – zdziwiłem się.
– Mogę pomóc. – Uśmiechnęła się. – To chyba ciekawa robota takie poszukiwania...
– Głównie żmudna i nudna... – westchnąłem. – Myślę, że na początek trzeba ustalić listę redaktorów i ilustratorów wydawnictwa Gebethner i Wolff, którzy byli aktywni zawodowo pod koniec lat trzydziestych. Najbardziej podejrzani będą dla nas ci, którzy zginęli podczas okupacji lub którzy po wojnie osiedli za granicą.
– Dlaczego?
– Bo ci, co przeżyli i byli na miejscu, z pewnością zanieśliby maszynopis do swojej firmy i „Drugie wakacje Szatana” ukazałyby się przed zakazem druku, nałożonym na Makuszyńskiego. Natomiast w sytuacji, gdy ilustrator ginie, jego rodzina mogła zignorować maszynopis, ciepnąć gdzieś na strych...
– Sprytne. – Z uznaniem uniosła kciuk.
– Ewentualnie mogło być i tak, że ktoś, kto miał dostęp do maszynopisu, został deportowany do ZSRR i wrócił z falą repatriantów w pięćdziesiątym szóstym. Wydawnictwa już nie było, Makuszyński też nie żył... Z wdową mógł nie nawiązać kontaktu. Tylko czy ten ktoś zabrałby maszynopis i przechował go przez tyle lat tułaczki? Ten wariant wchodzi w grę chyba tylko wtedy, gdyby hipotetyczny redaktor albo ilustrator po powrocie wydobył papiery z jakiejś kryjówki albo odzyskał je od ludzi, którym dał je na przechowanie.
Читать дальше