Najpierw przeczesałem Internet, potem zabrałem się kartkowania albumów. Znalazłem jedno zdjęcie, tyle że wykonane dopiero w 1941 roku, gdy gruzowiska po wrześniowych nalotach zostały już usunięte lub choćby doraźnie zabezpieczone. Dom był poważnie uszkodzony, ale ściana frontowa stała do wysokości trzeciego piętra.
Albo stropy były mocne, albo bomba trafiła zapalnikiem w stalową belkę stropową, wydedukowałem. Górne piętra rozniosło na boki, w dolne najpierw rąbnęła od góry fala uderzeniowa, potem zasypał je gruz ze zniszczonych wyższych partii budynku. Wszystko uległo zgnieceniu, ale mogły się zachować puste przestrzenie. A w nich uwięzieni mieszkańcy i ocalałe przedmioty...
Zazwyczaj zaraz po nalocie, a czasem jeszcze w trakcie zaczynała się akcja ratunkowa. Gaszono pożary, wydobywano spod gruzów rannych, odkopywano zawalone piwnice, by uwolnić tych, którzy się w nich ukryli. Kto to robił? Z pewnością straż pożarna nie dawała rady opanować wszystkiego, gasili ogień i przeszukiwali gruzy ochotnicy, często mieszkańcy sąsiednich kamienic. Piekło wojny i świadomość wspólnego zagrożenia pobudzały do takich odruchów. Ale niestety, wśród nas żyją też ludzie, których podobna sytuacja prowokuje do zupełnie innych działań... Taka już jest natura ludzka.
Kornel Makuszyński cudem uniknął śmierci. Dom był zniszczony, ale tylko częściowo. Tak czy inaczej, pojawili się na miejscu jacyś szabrownicy. Czy zabraliby maszynopis? Raczej nie. Z drugiej strony, było to mieszkanie powszechnie znanego człowieka. Mogli zagarnąć worek papierów, a potem zaproponować mu ich zwrot w zamian za, nazwijmy to, gratyfikację finansową. Ale tego nie zrobili. Przynajmniej nie słyszałem o czymś podobnym. Makuszyński i tak by na to pewnie nie poszedł, nie miał pieniędzy...
Westchnąłem. Jedyny sensowny trop to „nowy właściciel” obrazu. Spojrzałem na zegarek. Nie było jeszcze dwudziestej drugiej. Wykręciłem numer Piotrka.
– Potrzebuję jednej informacji – zagadnąłem.
– Z naszego archiwum? – westchnął ponuro.
– Yhym...
– Kategorycznie odmawiam. A co to za informacja?
– Przed dwudziestu trzema laty prowadzono śledztwo w sprawie sprzedaży w jednym z warszawskich antykwariatów obrazu Jerzego Kossaka. Do transakcji nie doszło, bowiem obraz zidentyfikowano jako pochodzący z przedwojennego mieszkania Kornela Makuszyńskiego. Płótno nie figurowało na liście poszukiwanych dzieł sztuki, miało spłonąć we wrześniu. Ale jak się okazało, zamiast iść z dymem, przylepiło się komuś do łapek.
– Potrzebujesz zatem...
– Imienia i nazwiska tego kolesia. Jeśli zdobędziesz też adres, ozłocę cię.
– Propozycja nie dość, że nielegalna, to jeszcze zawiera wątek korupcyjny – burknął. – Czy ty wiesz, jakie są na to paragrafy i jaki wyrok można oberwać za przekupywanie gliniarza?
– Z tym ozłoceniem to było w przenośnym sensie. A personalia tego człowieka i tak ustalę, po prostu zaoszczędziłbyś mi ze dwa tygodnie roboty. I nie zapominaj, jak wysoka jest stawka! Możemy ocalić bezcenne arcydzieło polskiej literatury. A jak zdobędę maszynopis – zniżyłem głos – obiecuję, że zrobię ksero i przeczytasz pierwszy, z żoną, rodzicami i siostrą.
– Ty się, szwagier, kiedyś w końcu doigrasz – westchnął ciężko.
Ciekawe – wcześniej nie tytułował mnie szwagrem. Chyba musiało mu bardzo zależeć, żeby siostra nie została starą panną, skoro kombinował, by wydać ją za kogoś tak spłukanego jak ja...
*
Obudziłem się o szóstej. Punkt siódma zadzwonił pan Antoni – jeden z zaprzyjaźnionych antykwariuszy.
– Witaj, Robert – wychrypiała słuchawka.
– Dzień dobry...
– Ażebyś wiedział, łobuzie, że dobry. Mam dla ciebie książkę, której szukałeś. Pierwsze wydanie „Listu z tamtego świata” Makuszyńskiego, Gebethner i Wolff, Warszawa tysiąc dziewięćset czterdzieści sześć.
– Ozłocę pana!
– Oj tam, zaraz ozłacać. Wystarczą trzy dychy.
– Będę za kwadrans!
– Otwieram o dziewiątej – droczył się.
– A gdybym dał cztery dychy, przeczytałby mi pan teraz przez telefon wstęp napisany przez autora?
– Aleś ty w gorącej wodzie kąpany – roześmiał się. – Przeczytam, przeczytam, nie musisz dopłacać...
Włączyłem nagrywanie. Istotny okazał się jeden króciutki fragment.
„Książka ta miała się ukazać w grudniu 1939. Ocalała jako jedyna z napisanych podczas wojny. Z innych pozostały strzępy, wzgardzone przez »szabrowników«. Niech ich diabli porwą, jak oni porwali moje rękopisy”.
– Coś mi się tu nie zgadza – mruknąłem, patrząc na przepisany tekst. – Na grudzień tego roku zapowiadano „Drugie wakacje Szatana”... Było pięć rękopisów, ocalał jeden... A „Szaleństwa panny Ewy”? Może napisał je zaraz po wojnie?
Wpatrywałem się w czarne literki. „...pozostały strzępy”. I co się z nimi stało? Nie próbował ich jakoś poskładać? „Niech ich diabli porwą, jak oni porwali moje rękopisy”. Czyli szabrownicy podarli maszynopisy na strzępy, czy „porwali” w sensie „ukradli”? Zostały strzępy... To może sugerować, że złodzieje je podarli, zniszczyli... Czyli chyba nie ma już sensu szukać „Szatana”.
I nagle palnąłem się w czoło, aż zadudniło.
A może to dwie różne straty? Może „Drugie wakacje...” przepadły we wrześniu, potem siedział i pisał kolejne pięć książek, by wydać je po wojnie, gdzieś je ukrył, być może z resztkami zbiorów z mieszkania, ale po powstaniu warszawskim trafił do obozu w Pruszkowie, a potem w Opocznie i gdy wrócił do miasta, przekonał się, że i te uległy zniszczeniu? Gdzie Makuszyński mieszkał w czasie okupacji? Bo przecież przebywał w Warszawie. Gdzie mogła być skrytka, w której złożył efekty swojej pracy? Dlaczego mimo nieciekawych doświadczeń z początku wojny nie stworzył więcej kopii?
Przydałby mi się Arek. Myślę, że ustaliłby mi wszystkie adresy w najdalej kilka godzin. Niestety, mój nieoceniony młody konsultant przebywał akurat z matką w USA.
Piotrek zadzwonił koło południa.
– Sprawa śmierdzi na kilometr – powiedział. – Teczka dochodzenia jest częściowo wyczyszczona, dokumenty przekazano do wydziału wewnętrznego, który zajmuje się, nazwijmy to, podnoszeniem jakości materiału ludzkiego naszych własnych szeregów. Taka policja w policji.
– Sprzedawca był policjantem?
– Taaa... Niejaki Suchoździerski. Był, no i przestał być. Wcześniejsza emerytura. Twierdził, że obraz to spadek po ojcu. Mogło tak być, ale sam rozumiesz, facet był wiele lat milicjantem, a to był akurat okres rządów premiera Olszewskiego. Czyszczono trochę policję z jemu podobnych przeżytków poprzedniego systemu. Oczywiście fachowcy czy choćby zwykli normalnie pracujący gliniarze nie mieli czego się obawiać. Ale wywalano pod byle pretekstem różnych kretynów w mundurach, przyjmowanych i awansowanych po znajomości, alkoholików, wcześniej chronionych przez naczalstwo, oraz zomowców, trzymanych tylko dlatego, że umieli bić na odlew pałami. Handel kradzionym fantem był sprawą akurat odpowiednio grubego kalibru, by pokazać facetowi drzwi.
– Masz adres?
– Weź coś do pisania, podyktuję.
W archiwach IPN Suchoździerskich znalazłem dwóch. Ojciec i syn. Nestor rodu – przedwojenny komunista, podczas okupacji członek warszawskiej siatki Gwardii Ludowej – po wojnie został ubekiem. Musiał zdrowo ubabrać ręce we krwi, bo po rozwiązaniu Urzędu Bezpieczeństwa nie przyjęto go w szeregi SB, tylko poszedł pracować do milicji, i to na głuchą prowincję, pod Otwock. Jego syn, też milicjant, został wydalony ze służby w dziewięćdziesiątym drugim. W aktach odnotowano sprawę obrazu, ale najwyraźniej nie prowadzono dalszego śledztwa albo nie przekazano akt do archiwów.
Читать дальше