– Napisałam już ten licencjat – wyjaśniła Magda. – Sztuka dla sztuki, można powiedzieć, przekład i opracowanie pliku starych dokumentów... w zasadzie bez szans na publikację.
– Może któraś z łotewskich uczelni byłaby zainteresowana? – podpowiedziałem. – Nie wiem, na ile utożsamiają się z dawnymi Kurlandczykami, ale myślę, że ucieszyłaby ich ta informacja. Obawiam się, że temat na magisterkę to to nie jest – westchnąłem.
– Gdyby tylko udało się pociągnąć temat...
– Na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat parokrotnie trafiałem na jakieś informacje o semigalsko-kurlandzkich projektach kolonialnych. Przez ostatni rok szukałem w wolnych chwilach śladów „Das Wappen der Herzogin von Kurland”, flagowego okrętu floty Jakuba Kettlera. Jestem prawie pewien, że jednostka ta została zdobyta przez Holendrów, przebudowana i, że się tak wyrażę, z przebitymi numerami jeszcze jakiś czas im służyła. Wytypowałem sześć okrętów, które mogły być w przeszłości „Das Wappen”. Znalazłem w holenderskich muzeach cztery armaty, pochodzące prawdopodobnie z niego. Kłopot w tym, że nie jest znana historia tych dział. Nie wiadomo, czy trafiły do Europy jako trofeum, wraz z macierzystą jednostką, czy też na przykład wyłowiono je na Karaibach, a potem służyły na innych okrętach...
– To trochę jak szukanie igły w stogu siana – zauważyła.
– Nawet jeszcze gorzej. Holandia prowadziła bardzo intensywną politykę kolonialną. Zakładano osady i faktorie handlowe. Nie zapominajmy, że na przykład początki dzisiejszego Nowego Jorku to holenderski Nowy Amsterdam. Podczas takiej ekspansji niejednokrotnie dochodziło do utarczek z tubylcami i konkurencją. Tracono statki w bitwach i sztormach. Rozbijały się na rafach, czasem po drugiej stronie świata... Żegluga na nieznanych wodach to niemal zawsze znaczne ryzyko. Z pewnością usiali swoimi wrakami dziesiątki niegościnnych zakątków. „Das Wappen” może leżeć nawet u wybrzeży Japonii. Trzeba by zrobić kwerendę w muzeach połowy naszej planety. I szukać armat odlanych w ludwisarniach Rygi.
– Czyli sprawa trudna do ugryzienia? – wtrącił się ojciec dziewczyny.
– Ciężko ocenić – odparłem. – Najlepiej byłoby podjąć śledztwo na Tobago. Spróbować ustalić lub wykluczyć, czy wrak spoczywa gdzieś w pobliżu wyspy. Jeśli go tam nie ma, trzeba szukać gdzie indziej. Kupa roboty. Ciekawej, ale żmudnej i kosztownej. Okręty budowano wtedy z drewna, nie da się ich namierzyć magnetometrem. Z drewnianego wraku w egzotycznych ciepłych wodach po kilkudziesięciu latach zostają kamienie balastowe. Świdraki pożerają drewno...
– A nie dałoby się spróbować od drugiej strony? W Kurlandii? – tym razem wciął się Piotrek.
– Statek już w siedemnastym wieku uchodził za zaginiony. Kettlerowie z pewnością usiłowali ustalić, co się z nim stało. Zapewne w kurlandzkich archiwach dokumentów morskich znajdowały się raporty z tej sprawy, pytanie tylko, czy przetrwały do naszych czasów i gdzie się znajdują. Nie zapominajmy, że Łotwa dwukrotnie znajdowała się pod sowiecką okupacją, a wcześniej stanowiła część imperium carów. Sowieci wszystkie co ciekawsze i cenniejsze dokumenty wywozili do siebie. A dziś udają, że ich nie mają, albo i faktycznie je pogubili. Archiwa holenderskie też pewnie kryją jakieś ciekawe tropy. Kłopot w tym, że nie znam języka – wyjaśniłem. – No i trzeba by ustalić, jakie miasta sfinansowały ekspedycję, która usiłowała wykurzyć Kurlandczyków. A potem przeryć ich archiwa. Czy zdobyli łupy i jak je podzielili.
– Może warto się tym zająć? – zasugerował Piotrek. – Jeśli nie masz nic innego do roboty...
– Mam robotę. Dostałem szalenie interesujące zlecenie. Choć to sprawa z gatunku tych, których szczegóły mogą popsuć nam nastrój biesiady...
– Jeśli to nie tajemnica... – zaciekawiła się jego żona.
– Czy znacie książkę Kornela Makuszyńskiego „Szatan z siódmej klasy”?
Odpowiedziało mi pięć niecierpliwych, potakujących skinięć głową.
– Tuż przed wojną autor napisał kontynuację – wypaliłem.
Widać było, że ta informacja niewąsko ich zaskoczyła.
– Dlaczego nigdy o niej nie słyszeliśmy? – zapytał Piotrek.
– Bo miała zostać wydana w grudniu trzydziestego dziewiątego. Były już nawet zapowiedzi w prasie dziecięcej. Niestety, maszynopis spłonął wraz z mieszkaniem pisarza podczas nalotu we wrześniu. Zlecono mi zająć się tą sprawą. Są ludzie, którzy wierzą, że może jednak książka ocalała.
– Skoro mieszkanie spłonęło... – zauważyła gospodyni.
– Tak się przyjmuje, jednak być może nie wszystko uległo zniszczeniu. Dwa obrazy Kossaka, które identyfikuje się jako należące do przedwojennych zbiorów pisarza, wypłynęły przed laty w Desie. Przypuszczalnie bomba obróciła budynek w perzynę, ale co nieco zdołano wyszabrować.
– I liczy pan, że ktoś buchnął przy okazji także maszynopisy? – najwyraźniej zaintrygowałem potencjalnego teścia.
– Przyjmuję to jako teorię otwierającą jeden z kilku kierunków poszukiwań.
– Ale czemu autor po wojnie, albo i w czasie okupacji, nie napisał tej powieści od nowa? – zapytała żona mojego kumpla. – Z pewnością pamiętał treść, być może niektóre dialogi... Myślę, że zdołałby to odtworzyć. Być może nawet lepszą książkę by napisał niż pierwotna wersja.
– No cóż – westchnąłem. – Po powstaniu warszawskim Makuszyński przeszedł piekło obozów dla wysiedleńców. Tyle chociaż miał szczęścia, że nie wywieziono go do obozu koncentracyjnego. Gdy wrócił do stolicy, nie było tam już dla niego miejsca. Nowym ministrem kultury został mierny literat, przyłapany kiedyś na paskudnym plagiacie, zajadły komuch, niejaki Rzymowski. Już przed wojną prywatnie był zapiekłym wrogiem pisarza. Teraz dostało mu się trochę władzy i wykorzystał to w najbardziej podły sposób. Nagle okazało się, że żadne państwowe wydawnictwo nie chce książek Makuszyńskiego, gazety odmawiały druku jego artykułów. W jednej chwili z poczytnego pisarza stał się nikim. Książki, które przetrwały wojnę, wycofywano z bibliotek i niszczono jako „nieprawomyślne” oraz „burżuazyjne”. W czterdziestym szóstym roku wydawnictwo Gebethner i Wolff wydało w niewielkim nakładzie napisany w czasie okupacji „List z tamtego świata”, ale mogło to opublikować tylko dlatego, że prywaciarzom dawano wówczas jeszcze mały margines swobody. Z roku na rok było jednak coraz gorzej. Zaraz po wojnie spółka odbudowała wypaloną podczas powstania kamienicę z legendarną księgarnią firmową, ale najpierw skonfiskowano ją dekretem Bieruta, a potem wyburzono, choć była w dobrym stanie technicznym. Walczono z symbolami. W latach pięćdziesiątych wydawnictwo niezwykle zasłużone dla polskiej kultury i upowszechniania czytelnictwa doprowadzono do plajty. Makuszyński nie miał szans na pracę ani pobyt w Warszawie. Na szczęście z czasów przedwojennych pozostało mu letnie mieszkanie w Zakopanem, na piętrze willi Opolanka. Tam osiadł. Przed wojną był człowiekiem zamożnym, pod koniec życia cierpiał biedę. Do tego chorował na cukrzycę. Nie pozwalano mu drukować, nie było żadnych tantiem ze wznowień. Jedyne źródło dochodu stanowiły lekcje gry na pianinie, których udzielała jego żona. Wspomagali go przyjaciele, dokarmiali górale. Jakaś wierna czytelniczka z USA przysyłała mu w paczkach insulinę, która w naszym kraju była niemal nie do zdobycia. Przed wojną był znany z humoru i zaraźliwego optymizmu życiowego. Wojna, a potem sowiecka okupacja kompletnie go złamały. Nienormalne warunki życia niszczą... Zabijają duszę. Może okazał się zbyt słaby, może wrogowie bili zbyt mocno? W końcu przyplątało się zapalenie płuc i zmarł. Nie miał jeszcze siedemdziesiątki. Zaledwie kilka lat później stalinizm się skończył i jego książki zaczęto znów drukować. Wydano wówczas napisane także w czasie okupacji „Szaleństwa panny Ewy”. Maszynopis przechowała wdowa.
Читать дальше