– Nie rozumiem?
– Od wilkołactwa można się uwolnić. Wystarczy, będąc w ludzkiej postaci, zabić jakiegoś wilka. Ale to działa także w drugą stronę. Jeśli będąc wilkiem, zabije się człowieka, pozostaje się zwierzęciem już na zawsze. Pierwsze przemiany są najgorsze. To radosne zachłyśnięcie się nowymi możliwościami. Siłą, szybkością i zwinnością niedostępnymi zwykłym ludziom. Do tego doszedł gniew, nienawiść, długo niezaspokojone pragnienie sprawiedliwego odwetu... Chciał wymierzyć im karę. I nagle miał możliwość to zrobić. Pokusa była zbyt silna.
– On nie wróci? – wolała się upewnić.
– Już pewnie nawet nie pamięta, kim był...
– Nie da się tego jakoś... odczarować?
– Przez ostatnie dwieście lat próbowaliśmy wszystkiego.
Spojrzał na zegarek i zagryzł wargi.
– Muszę już iść – westchnął. – Nie mogę zabrać cię ze sobą. Oddział dywersyjny to nie miejsce dla dzieci. Tu będziesz znacznie bezpieczniejsza. Może jakoś przechowasz się do końca wojny. Jak będę w okolicy, postaram się zajrzeć do ciebie i podrzucić coś do jedzenia. Na razie weź to. – Wyciągnął z raportówki kilka konserw.
– Dziękuję – bąknęła.
Odprowadziła go do wyjścia. Patrzyła jeszcze przez chwilę, jak odchodzi. Znikł między drzewami, a ona ciągle patrzyła... Gdzieś daleko zawył wilk. Dmuchnął wiatr i dziewczyna spostrzegła, jak na czarnej włóczce swetra osiadają pierwsze płatki śniegu. Po chwili między drzewami roztańczyła się zadymka. Pierwszy śnieg tej zimy. Zawróciła do bunkra.
Do wiosny jestem zdana wyłącznie na własne siły, pomyślała, patrząc na odziedziczone skrzynki z zapasami.
Do tej pory wydawało jej się, że ma dużo jedzenia oraz solidny zapas opału, świec i nafty. Teraz, gdy uświadomiła sobie, że musi to wystarczyć może nawet na sto dni samotności, zagryzła wargi.
– Dam radę... – szepnęła. – Byle dotrwać do końca wojny...
Epilog
– Mamo, dlaczego my raz w miesiącu jedziemy taki kawał, żeby wyłożyć mięso na skraju lasu?
– Dla wilków, Esterko.
– Ale pani Kasia mówiła, że tu od wielu lat nie widziano wilków...
– Wiem. Ale że czegoś nie widać, to nie znaczy, że tego nie ma. Myślę, że został tu choć jeden...
Cmentarzysko Marzeń
Marzec w Warszawie był zaskakująco ładny, słoneczny i ciepły. Wiatr przewentylował miasto. Oddychało się lekko, więc chłonąłem pełną piersią wilgotne warszawskie przedpołudnie. Marzłem, ciało przywykło do zupełnie innych temperatur, ale nie miało to większego znaczenia. Liczyło się tylko jedno – wróciłem. Wreszcie wróciłem!
Stanąłem przy furtce rodzinnej willi. Przyjechałem prosto z lotniska. W ręku dzierżyłem walizkę, na ramiona zarzuciłem iście kosmiczny łachman – znoszony, niegdyś czarny płaszcz etiopskiego Żyda z plemienia Felaszów. Słońce i wiatr nubijskich pustyń oraz gór Etiopii spaliły mi twarz, a włosy i brwi zrobiły się o dwa odcienie jaśniejsze. Było niedzielne popołudnie, a sądząc po liczbie zaparkowanych aut, klan Stormów odbywał kolejny nieformalny zjazd rodzinny. Zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła mi kuzynka Alfreda, zwana przez nas zdrobniale Fredzią.
– O, Robert! – ucieszyła się. – Całe wieki cię nie widziałam. Jak było w Afryce?
– Smutno, gorąco i piach zgrzytał w zębach – odparłem. – Jak się trochę ogarnę, urządzę pokaz zdjęć i wszystko opowiem.
– Po podróży pewnie chcesz wziąć prysznic. Łazienka na górze jest wolna, ręczniki znajdziesz w wysokiej szafce. Podrzucę ci koszulę Alberta, tylko wyprasuję.
– Jesteś aniołem.
Zjechali się wujkowie, stryjkowie i dalsze pociotki. Teraz będą się naradzali do białego rana. Ustalą wszystko, cały plan działań na nadchodzące pół roku. Kto u kogo zamieszka na czas studiów. Kogo z najmłodszego pokolenia zatrudnią w rodzinnych firmach. Komu załatwią pracę, a kto jest na tyle cenny, że może liczyć na stypendium ze skarbczyka rodziny. Kto z nestorów rodu potrzebuje dostępu do lekarza specjalisty. Których wrogów klanu trzeba poszczuć sądem, a którym wystarczy komisyjnie wklepać. Komu udzielić pożyczki na budowę domu, na kiedy krewny architekt przygotuje projekt i na ile rodzina może pomóc, delegując co bardziej krzepkich młodzieńców do noszenia cegieł. Fachowcy na każdą okazję...
Kilku kuzynów próbowało w kuchni piwa domowej roboty. Kobiety należące do rodziny, a posiadające już dzieci, wymieniały się w ogrodzie stosami ubranek. Same dzieci okupowały piaskownicę i zjeżdżalnię. Omawiano też kwestie – nazwijmy to – sercowe. Prześwietlano do trzeciego pokolenia narzeczonych i narzeczone, chłopaków i dziewczyny, kandydatów i kandydatki. A czasem w rodzinach znajomych i przyjaciół szukano odpowiednich partii takim nygusom jak ja... Niczym w chińskim guanxi. Lubiłem od czasu do czasu spotkać się w gronie rodzinnym, ale naturę miałem raczej samotnika. Tłum mnie męczył, irytował. Jednak klan to rzecz święta.
Ogarnąłem się szybko, wbiłem w koszulę kuzyna, jeszcze ciepłą od żelazka, i poszedłem złożyć ukłony starszyźnie. Pradziadek Antoni Storm miał dziewięćdziesiąt trzy lata, ale spoglądał na świat zaskakująco bystro. Tak po prawdzie, nie był to mój pradziadek, tylko przodek jednej z równoległych linii, jednak jako najstarszy piastował zaszczytną funkcję nestora rodu.
– O proszę, Robert wrócił z Afryki – mruknął, poprawiając okulary. – Mam dla ciebie dwie wiadomości. Doniesiono mi, że nie lubisz Niemców i bardzo się stresujesz naszym niemieckim nazwiskiem oraz domniemanym niemieckim pochodzeniem... Owoż twoja kuzynka Irena znalazła w archiwum biskupim w Pelplinie taki oto dokument z końca piętnastego wieku. – Podał mi kserokopię.
Wgryzłem się w zawiłości średniowiecznej łaciny kancelaryjnej. Zajęło mi to nie więcej niż dziesięć minut. Czcigodny przodek cierpliwie czekał.
– Jesteśmy z pochodzenia Natangami!? – zdumiałem się, gdy dotarłem na koniec dokumentu.
– Tak. I to w dodatku zapewne spokrewnionymi z klanem Herkusa Monte, wielkiego bohatera powstania przeciw Krzyżakom. Wprawdzie rodzina się potem trochę zasymilowała, a nawet dostarczyła zakonowi krzyżackiemu kilku rycerzy, ale płynie w nas krew Bałtów, a nie Germanów.
– To naprawdę dobra wiadomość – ucieszyłem się. – A ta druga pewnie jest gorsza?
– Wręcz przeciwnie. Gdy włóczyłeś się po świecie, zdobyliśmy dla ciebie przedwojenne wydanie „Pyzy na polskich dróżkach”. To, w którym zamiast Nowej Huty odwiedza Lwów, Wilno i Grodno. Wspominałeś kiedyś, że nigdy tego nie wznowiono.
– Dziękuję – wzruszyłem się.
Zszedłem na parter akurat w chwili, gdy podawano do stołu. Zupa grzybowa... Nie jadłem jej z półtora roku. Po posiłku otworzyłem walizkę i zacząłem wyciągać prezenty. Dla mężczyzn – cięte w metalu ozdobne etiopskie krzyże, przypominające kształtem klucze. Dla kobiet – naszyjniki z kolorowych kamiennych paciorków, bransoletki wyplatane z lokalnej „złotej trawy”. Dla najmłodszych – drewniane i kamienne figurki afrykańskich zwierzątek. Najważniejsi dostali koptyjskie ikony. Każdy otrzymał jakiś drobiazg, a na dnie walizki zostało jeszcze kilka sztuk.
Gdy byliśmy przy deserze, Fredzia i Klara zagrały na skrzypcach. Przypomniało mi się, jak kilka lat temu szukałem legendarnego świerka lutniczego... Wreszcie wszyscy rozdzielili się na niewielkie grupki, więc miałem okazję pogadać z ojcem. Wyszliśmy na taras.
– Synu, skoro wróciłeś na dobre... może potrzebujesz roboty? – zaproponował. – Powiedz tylko, co chcesz robić, a miejsce się znajdzie.
Читать дальше