– Nigdy nie słyszałam o czymś takim.
– Ja też nie, ale kto wie, a nuż się da? Niemcy to sprytne łajdaki. Pomyślunku draniom nie brakuje.
Rachela przekopała swój plecak w poszukiwaniu czystej bluzki. Przy okazji znalazła zaginiony zegarek i menorę. Położyła ją na stoliku. Fryderyk spojrzał na przedmiot, zmarszczył brwi, a potem zorientował się, co to jest.
– Nie masz swojego domu, by przybić ją do framugi – zadumał się.
– Dostałam na szczęście, na dobry los... Od doktora Korczaka i pani Wilczyńskiej – wyjaśniła.
– Nie chodziłaś z nami do szkoły – zauważył. – Ktoś mi mówił, że jesteś sierotą z Warszawy, jak trafiłaś w nasze strony?
– Byłam w domu sierot u doktora Korczaka – odparła. – Starał się zapewnić jakiś los tym, których wypuszczał spod swojej opieki. Starszym dziewczętom znajdował bogate żydowskie rodziny, które potrzebowały służących, chłopcom załatwiał posady w fabrykach i u rzemieślników. Żeby wychowankowie nie trafiali na bruk, tylko mieli jakieś swoje miejsce na początek.
– Byłem w Warszawie dwa razy – westchnął chłopak. – Przed wojną jeszcze, na zlotach harcerstwa. Za pierwszym razem żył wciąż marszałek Piłsudski, defilowaliśmy przed nim. Za drugim razem, już po jego śmierci, przechodziłem kurs harcerskiego przysposobienia wojskowego. To piękne, wielkie miasto, i takie nowoczesne...
– A mnie się tu podoba. – Wzruszyła ramionami. – Może nie mamy kina ani teatru, ale za to wszyscy się znają. Może i biednie, ale przed wojną nikt nie chodził głodny. No i nie ma domów schadzek, rajfurek, bandytów, całej tej ludzkiej pleśni, która zatruwa powietrze w miastach. Do wojny nie wiedzieliście nawet, co to zbrodnia. Ot, jeden chłop drugiemu na zabawie siekierą dał w głowę. Ale nie było morderstw.
– Idealizujesz – prychnął. – Tu się o podoranie miedzy sąsiedzi tłukli kułakami do krwi. A i niechciane ciąże się dziewczynom przytrafiały.
– Nie było uliczników! Nie było żebraków ani nieletnich złodziejaszków. Każdy dzieciak miał coś do roboty, czy to u rzemieślników, czy w gospodarstwie...
– Może i masz trochę racji. – Pokiwał głową. – Ludzie tu sobie dobrze żyli. Trochę biednie, ale cóż, wojna zmieniła wszystko. Obudziła dawne waśnie, zapomniane spory. W cieniu, który Rzesza rzuciła na nasz kraj, zaczęły kiełkować jak z ziarna małe wiejskie hitlerki. Na przykład ten pomocnik piekarza Ajzyka... Przy pierwszej okazji zadenuncjował, że jego dawny szef ukrywa zapasy mąki. Po co to zrobił? Nie dostał za to nagrody, bo i tak trafił na budowę szosy. Wykazać się chciał czy jak? I donosów tyle ludzie na siebie wzajemnie popisali... A taki donos to często śmierć.
– I spokojnie się tu żyło, bez tego pośpiechu, harmidru, rejwachu. Raz w tygodniu targ i wystarczy. Chciałabym resztę życia spędzić w takim małym, ślicznym miasteczku! Tylko czy tak będzie? Kto z wygnanych do getta przeżyje i wróci tu po wojnie? A jeśli nikt nie wróci?
Nie odpowiedział. Zadumany, patrzył w ścianę.
*
Kryzys przyszedł wieczorem. Fryderyk położył się na swojej pryczy i zawinął w koce. Trzęsło nim jak w febrze, dostał zlewnych potów. Przez twarz przebiegały mu nerwowe tiki. Chwilami jego ciało sztywniało jak deska. Rachela położyła mu zimny kompres na czoło. Wreszcie wyczerpany konwulsjami zapadł w głęboki, spokojny sen. Dziewczyna pociągnęła nosem. Zmarszczyła brwi i pociągnęła raz jeszcze. Chłopak cuchnął potem, ale przez ten zapach przegryzało się jeszcze coś ostrzejszego. Nie umiała zidentyfikować tej woni, a zarazem czuła jakiś atawistyczny strach. Fryderyk najwyraźniej cuchnął jakimś zwierzęciem... Drapieżnikiem. Tylko raz była w zoo w Warszawie, poszli z całym domem sierot na wycieczkę. Widziała wilki. Wielkie płowoszare zwierzęta siedziały za kratami i szarpały krwawe ochłapy karmy. Pamiętała, że wzbudziły w niej lęk większy niż tygrys zamknięty w innej klatce, ale nie zapamiętała, jak pachniały...
To niemożliwe, uspokoiła się. Siedział tyle czasu sam w lesie, jego umysł jest trochę zmącony. Ale to nie jest zwykły atak epileptyczny...
Posiedziała przy śpiącym chłopaku około godziny. Świeca zdążyła wypalić się do połowy. Dziewczyna podczytywała książkę, ale szybko zaczęły piec ją oczy. Zdmuchnęła świecę i wróciwszy na swoje posłanie w beczce, zdrzemnęła się. Śniło jej się, że wraz z Esterą chodzą po Warszawie. Potem weszły do zoo. Zatrzymały się przy wybiegu słonicy Kasi i jej córeczki Tuzinki. Potem ruszyły w stronę pawilonu zwierząt drapieżnych, ale zanim tam dotarły, Rachela spostrzegła, że zamiast przez ogród zoologiczny maszerują przez gęsty, ciemny las. A potem córka kupca gdzieś się zapodziała. Dziewczyna stanęła i rozejrzała się. Otaczał ją nieprzebyty gąszcz stuletnich dębów i buków. Ścieżka zniknęła...
Obudził ją chłód i świeże, wilgotne nocne powietrze. Przestraszyła się. Chwilę szukała zapałek, pierwsza złamała jej się w drżących palcach. Wreszcie zdołała zapalić świecę. Kuchnia była pusta. Dziewczyna zamrugała, odnalazła okulary i spojrzała raz jeszcze. Posłanie Fryderyka było rozrzucone, poduszka spadła na podłogę. Przez otwór wejściowy lało się lodowate zimno. Wspięła się po drabince i wyjrzała. Był środek nocy, ale ponieważ księżyc w pełni stał wysoko nad bezlistnymi drzewami, było widno prawie jak w dzień. Rachela rozejrzała się, pełna obaw, a potem wróciła do bunkra i zamknęła starannie właz. W kuchni mimo wietrzenia unosiła się ostra zwierzęca woń. Dziewczyna strzepnęła skołtunioną kołdrę Fryderyka. W powietrzu zawirowały kłaczki szarej sierści. Złapała jeden z nich. Zgroza niemal wcisnęła ją w podłogę.
– On naprawdę zamienił się w wilka?! – szepnęła. To przecież niemożliwe. Może usłyszał coś podejrzanego, wybiegł... Tylko czemu nie spuścił klapy? Przecież zawsze był taki ostrożny.
Usiadła i zamyśliła się.
To nic, powiedziała sobie twardo. On wróci. Nawet jeśli stał się zwierzęciem, to przecież rano zły czar pryśnie.
Położyła się i drzemała płytko, gotowa obudzić się natychmiast, gdyby się pojawił. Przyszedł poranek, a Fryderyka nie było. Rachela zjadła śniadanie, długo siedziała jak na szpilkach. Próbowała czytać, ale nie mogła się skupić. Przypomniała sobie, co chłopak mówił o samochodzie leśniczego i żandarmach. Wreszcie wyjrzała ostrożnie z kryjówki. Była ósma. W lesie leniwy wietrzyk przetaczał wielkie tumany mgły, ale chłopak nadal nie wracał. Rachela bała się wyjść poza młodnik, czekała przy otwartym włazie, nasłuchując. Opodal trzasnęła gałązka. Dziewczyna poderwała się przestraszona, ale to tylko dorodna sarna skubała zrudziałe jesienne trawy.
Zmienił się w wilka, pobiegł w las, zapuścił się gdzieś daleko. Nad ranem znów stał się człowiekiem, ale nie może wracać nago taki kawał, więc przyczaił się... Może w tych stodołach za lasem i wróci, gdy się ściemni? – wysnuła nową teorię.
Ale sama nie bardzo w to wierzyła. Namoczyła kaszy w garnku na kolację i czekała. Co jakiś czas wychodziła z bunkra, by się rozejrzeć, ale Fryderyka nie było widać. Zapadł zmrok. Ugotowała kaszę na prymusie, by nie palić w piecu. Koło północy zjadła kolację. Drzemała potem, siedząc na krześle. Wreszcie, gdy wstał kolejny ranek, zrozumiała, że chłopak nie wróci.
Czyli zostałam sama... – uświadomiła sobie. Nie tak do końca sama, bo jest jeszcze ten jego przyjaciel, który zostawia wiktuały w norze pod drzewem przy kapliczce. Tylko co będzie, gdy zorientuje się, że odbiorca się zmienił?
Читать дальше