– Dobrze, zadokumentujmy jeszcze miejsce zgonu i możemy kończyć oględziny – odezwał się zza kadru Markowski.
Przeszli do łazienki. Na filmie pojawił się na moment jeszcze jeden policjant z aktówką w ręce. Wyglądał na technika. Teraz film ukazywał wnętrze ciasnej łazienki.
– Stał w kabinie prysznicowej, goły, sztywny i wyschnięty... A w prawej ręce trzymał fujarkę... Znaczy się ptaka... – Oprowadzający zaczerwienił się jak panienka.
– Siurka – podpowiedział zza kadru kamerzysta. – Albo penisa, będzie bardziej naukowo w raporcie brzmiało. Stał, jakby siku robił?
– No takie było nasze pierwsze skojarzenie. Bo penis nie był w stanie erekcji, tylko tak normalnie leżał w dłoni, jakby przy odlewaniu się... Skurcz w chwili śmierci zacisnął palce. Czego nie wysikał, wyszło przez odbyt i nacięciami na rękach i nogach. Wyciekało, aż zostało samo wysuszone mięso.
– Zwłoki ważyły tylko piętnaście kilogramów – uzupełnił technik, pojawiając się w kadrze. – Suche. Twarde jak drewno. Strupieszałe. Mumia...
– To niemożliwe. – Teraz na ekranie pojawił się stażysta. Młody chłopak, widać świeżo po szkole policyjnej. Kręcił głową. – Sama krew to osiem litrów. Też ją wysikał? A woda w tkankach? W mózgu?
– Mieliśmy kiedyś taki przypadek, bezdomny wlazł do węzła centralnego ogrzewania na placu Wolności i tam kojfnął. Znaleziono go po miesiącu. Leżał akurat nad rurami z parą techniczną. Wnętrzności wygniły, ale rozerwało mu powłoki brzuszne, wszystko wyciekło. A resztę ciepło wysuszyło na wiór. – Technik wzdrygnął się na wspomnienie.
– Dobrze, panowie – uciął nadkomisarz. – Zobaczyliśmy tu chyba wszystko, co było do zobaczenia. Proszę jeszcze zrobić zbliżenie na te drążki. Denat musiał je zainstalować niedawno i chyba tylko po to, żeby się na tym podwiesić. Odciski palców zdjęte, żadnych rewelacji. Co za debilna sprawa.
Film urwał się.
„Papiery” – zanotował Paweł na kartce. Trafiły do ojca Damiana czy do magazynu dowodów rzeczowych?
Na płycie był plik tekstowy z opisem zawartości i jeszcze jedno nagranie. Przesłuchanie drugiego mieszkańca kwatery. Sublokator Roberta miał może dwadzieścia lat. Wyglądał na zdrowo wystraszonego i jednocześnie trochę zaciekawionego. Rozglądał się ukradkiem na boki. Zdaje się, że dzieciak pierwszy raz w życiu znalazł się na prawdziwym policyjnym posterunku... Przesłuchiwał nadkomisarz.
– Od kiedy znał pan Roberta Nalibockiego?
– W zasadzie nie znaliśmy się – wyjaśnił student. – A w każdym razie niezbyt dobrze.
– Pół roku pod jednym dachem i nie znaliście się – głos Markowskiego zrobił się słodziutki, aż Pawłowi ciarki po plecach przeszły.
– To nie tak. Mieszkaliśmy razem, ale się mało kumplowaliśmy – wyjaśniał pospiesznie student. – Tak jak koledzy z jednego zakładu pracy, ale nie przyjaciele. Gadaliśmy, jak się spotkaliśmy w kuchni, ale niewiele. On był skryty. I wcześniej też się nie znaliśmy.
– To jak to się stało, że zamieszkali panowie razem?
Chyba celowo użył tego „panowie”. Chłopak wyglądał na młodzieńca mocno niedowartościowanego. Stara gliniarska sztuczka, postraszyć, potem połechtać próżność, w razie potrzeby znów postraszyć...
– Przypadek. Szczęśliwy traf, można powiedzieć – wyjaśnił student. – To znaczy do czasu szczęśliwy. – Zagryzł wargi. – Robert wyszukał to mieszkanie. Chciał mieszkać z jakimś kumplem. Ale ten pojechał do Anglii do pracy, a ja akurat szukałem czegoś we Wrocławiu. Zobaczyłem go, jak nakleja kartkę na tablicy ogłoszeń u nas na wydziale. Wydał mi się taki konkretny, sympatyczny. Zagadnąłem, od słowa do słowa doszliśmy do porozumienia. Trochę daleko od centrum, bo na Maślicach, ale za to tanio.
– I jak się razem mieszkało?
– Normalnie. Spokojnie. Nie pił. Nie palił. Nie ćpał. Nie hałasował. Nawet telewizji nie oglądał. Stale tylko obłożony książkami i notatkami. Wydawało mi się, że kuje jak wariat do jakichś zaliczeń. Ale nie. Studiował chemię, a całe dnie siedział nad jakimiś starożytnymi tekstami. Samotnik... Uprzejmy, ale natura taka, że niewiele mówił. Nie powiem, nawet mi to pasowało. Wie pan, ile jest kucia, jak się studiuje prawo. Nie przeszkadzał, nie rozpraszał. Jakby go nie było... Telewizor stoi w kuchni, ale nigdy go nie włączał. Jak czegoś słuchał, to tylko przez słuchawki.
– Czego słuchał? – zainteresował się gliniarz.
– Jakichś antycznych pieśni. Opowiadał mi o tym raz, że są zapisy, coś jakby nutowe, tylko eee... bez nut, no bo starożytni Grecy to inaczej to notowali. Ale znane są z przedstawień i wykopalisk ich instrumenty muzyczne, dzięki czemu można próbować odtworzyć muzykę sprzed tysięcy lat. I tego słuchał. Takich rekonstrukcji. I tego, co po grecku śpiewali do tych kompozycji. Mnie to kompletnie nie podeszło, jakby kota za ogon ciągnął. Ale jak on znał grekę, to może i coś z tego rozumiał.
– Rozumiem. Mówił coś o sobie?
– Niewiele. Raz wspomniał o jakimś krewnym. Mówił o nim „ojciec Damian”, ale nie chodziło o ojca chyba, tylko o duchownego raczej. Tak z intonacji się domyśliłem. Religijny to on raczej nie był, ale odniosłem wrażenie, że tego Damiana ogromnie szanuje. A poza tym nic. Zero kumpli.
– Jakieś dziewczyny?
– A gdzie tam. Myślałem, że może jest homo, no bo to zainteresowanie starożytną Grecją... Ale nie wyglądał. Mnie nigdy nie zaczepiał... Raz wspomniał, że nie potrafi gadać z dziewczynami. I jak to mówił, to taki był w tym ból.
Poraniony emocjonalnie chłopak z domu dziecka, pomyślał Paweł, robiąc stopklatkę. Zamknięty w sobie. Do tego biedny jak mysz kościelna, a to też nie pomaga. Żeby mieć dziewczynę, po prostu trzeba parę groszy. Zaprosić na kawę, do kina, na wystawę, pojechać na kilka dni w góry... Może miał trochę oszczędności z roboty w Niemczech, ale pieniądze od krewnego wydawał na książki i kursy językowe. Może nie przyszło mu do głowy, by zagadnąć którąś koleżankę z roku i zabrać gdzieś na ciastka?
Puścił nagranie.
– Jak znalazł pan ciało? – zapytał Markowski.
– Wyjechałem na dwa tygodnie, przerwa międzysemestralna. Wróciłem na kwaterę kilka dni wcześniej, może koło siedemnastej – kontynuował przesłuchiwany. – Otworzyłem drzwi wejściowe swoim kluczem. W mieszkaniu śmierdziało. Tak dziwnie. Mocno cuchnęło chemikaliami, ale też jakby odpadkami kuchennymi czy zepsutą krwią... Podchodzę do drzwi łazienki, a tam na drzwiach kartka: „Nie wchodzić – zabiłem się”. Pomyślałem w pierwszej chwili, że to głupi dowcip. Ale wie pan, on nigdy nie był wesołkiem. No to na serio przerażony byłem, że się zabił. Złapałem śrubokręt i otworzyłem drzwi, bo były zamknięte od środka. Myślałem, że może jeśli podciął sobie żyły w wannie, zdążę go jeszcze uratować... Buchnął smród, bo w brodziku zepsutej krwi i innych świństw było tak do połowy. No i zobaczyłem jego... – Wzdrygnął się na samo wspomnienie.
– I co pan zrobił? – Nadkomisarz nacisnął łagodnie.
– W pierwszej chwili w ogóle nie mogłem uwierzyć. Cofnąłem się, wyciągnąłem komórkę i zadzwoniłem do was. Na policję... Najpierw mnie wyśmiali, ale podałem nazwisko, adres, PESEL, no to powiedzieli, że wysyłają patrol. Wyszedłem na korytarz, żeby nie zatrzeć żadnych śladów. Ale i tak nic przecież nie było. Dostałem pouczenie, żeby nikomu nic nie mówić. Nie pisnąłem słowa dziennikarzom, ale skądś się dowiedzieli. Pieprzone hieny...
– Hieny – potwierdził nadkomisarz. – A zatem wrócił pan kilka dni przed czasem...
Читать дальше