Nie było to konieczne. Poszukiwany grób znalazłem dwadzieścia metrów dalej. Ingeborga Nynquist-Eriksson. Urodzona w marcu 1897, zmarła w 1988. Na nagrobku wykuto panoramę górskich szczytów, zachodzące słoneczko i odlatujący klucz jaskółek. Nawiązanie do pierwszej miłości, do chłopaka, który zginął w górach, czy może czysty przypadek? Pewnie to drugie.
– Dzień dobry, mam dla pani list od pani przyjaciela, Karla z Salzburga – powiedziałem, składając nieliczne znane mi szwedzkie słowa.
Wydobyłem wydruk i rozprostowałem. Odczytałem tekst, zdając sobie sprawę, jak fatalny jest mój niemiecki. Potem wyjąłem zapalniczkę i podpaliłem kartkę z wydrukiem skanu. Zapłonęła jasnym płomieniem. Stałem, trzymając płonący papier w palcach, aż wreszcie żar zmusił mnie, bym puścił na wiatr ostatni skrawek. Poczułem satysfakcję. Zadanie zaliczone. Można siadać na rower i ruszać dalej... Obejrzeć muzeum w dawnym klasztorze sióstr brygidek w Vadstenie albo... W sumie nigdy nie widziałem prawdziwego kamienia runicznego. Mogę się udać do przysiółka Rok, obejrzeć głaz, który odwiedzili Ingeborga z Karlem. A opodal, w Alvastrze, były jeszcze ruiny pierwszego szwedzkiego klasztoru. W ogóle okolica zasługiwała, aby spędzić tu kilka dni.
Człowiek w spodniach od dresu i koszuli ozdobionej koloratką, do tej pory podpierający średniowieczny mur kościoła, odkleił się od ściany i ruszył w moją stronę.
– Obserwuję pana od dłuższego czasu – zagadnął po angielsku i wskazał okna pobliskiego budynku, zapewne plebanii. – I tak mnie zaintrygowało... Jak mi się zdaje, znalazł pan wreszcie to, czego szukał?
– Można tak powiedzieć – przyznałem.
Popatrzył na nagrobek, na mnie i na zapalniczkę.
– Z daleka pan przybył?
– Z Polski albo z Dolomitów, zależy, jak zdefiniować początek drogi, która mnie tu doprowadziła... – odparłem w zamyśleniu.
– Biblia uczy, by otaczać wędrowców opieką, zatem zapraszam na herbatę.
Zasiedliśmy przy stole. Wnętrze saloniku umeblowano prostymi, choć eleganckimi białymi sprzętami – jak z obrazów Carla Larssona. Na ścianie wisiało kilka oprawionych akwarelek, przedstawiających kościół w różnych porach roku. Widać było w nich przebłysk talentu, ale po ogólnym poziomie wykonania oceniłem, że zapewne namalował je któryś z parafian. Pastor zaparzył dobrej herbaty, mocnej i gorzkiej. Widziałem, że zżera go ciekawość, więc popijając małymi łykami napar, odpaliłem tablet, pokazałem zdjęcia i opowiedziałem całą historię. Nie przerywał, tylko wybałuszał oczy. Gdy skończyłem, wyglądał na kompletnie oszołomionego.
– Czyli, jeśli dobrze zrozumiałem, namordował się pan, by znaleźć to miejsce, a potem przejechał taki kawał drogi, żeby odczytać na grobie kobiety niedoręczony list jej przyjaciela sprzed wieku? – Pokręcił w zdumieniu głową. – Nie znał pan nawet jego ani jej. Cokolwiek wydarzyło się między nimi sto lat temu, pana nie dotyczy. Nawet nigdy nie był pan w naszej okolicy. To nawet nie byli pańscy rodacy.
– Nieboszczyk pożyczył mi narty. Byłem mu winien tę przysługę. – Rozłożyłem ręce. – Jeden z moich krewnych był listonoszem. Wiem, na czym polega etos tego zawodu. Każdy list powinien zostać doręczony.
– Ale pan nie jest listonoszem...
– Czy to naprawdę takie ważne?
Pastor chyba uznał mnie za wariata. Na jego twarzy odmalowała się nieokreślona troska. Otaksował mnie wzrokiem, jakby próbując ocenić, czy jestem niebezpieczny dla otoczenia. I chyba odetchnął z ulgą. Był ode mnie o pół głowy wyższy, wyglądał też na silnego. Nie stanowiłem dla niego poważnego zagrożenia.
– To przecież bez sensu. – Znów pokręcił głową. – To podwójnie bez sensu, bo jeśli zakładamy istnienie życia wiecznego, to już dawno spotkali się w niebie i wszystko sobie powiedzieli...
Hmm... Na to jakoś nie wpadłem. Z drugiej strony, nie wiadomo, co każde z nich w życiu nawywijało. Może się nie spotkali?... A może domknięcie tej ostatniej ziemskiej sprawy było do czegoś potrzebne? Albo i nie. Nie miałem snów, wizji, niczego, co mógłbym zinterpretować jako przesłanie. Żadnej czytelnej prośby z tamtego świata.
– Być może to jest bez sensu – przyznałem. – Ale ktoś musiał dostarczyć ten list i widocznie padło na mnie. Jestem Polakiem. My tak robimy.
Wilcze leże
Rachela nie odważyła się przejść na ukos przez rynek. Ruszyła wzdłuż pierzei. Przemykała się chyłkiem, uważnie lustrując drogę przed sobą. Na szczęście żaden z ludzi Kurtza nie pojawił się w zasięgu wzroku. Odetchnęła z ulgą. Od pewnego czasu każde wyjście z domu napawało ją strachem. Niebo zaciągnęły chmury, lada chwila mógł spaść deszcz. Wiatr dmuchnął jej w twarz. Poprawiła okulary i chustę okrywającą ramiona. Szyld na domu szewca Majzla, malowany na blasze, zabrzęczał, targany podmuchami.
Przydałyby mi się dobre buty na zimę, westchnęła w duchu, patrząc na swoje kompletnie znoszone obuwie.
Już dwa razy dawała je do podzelowania, szewc doszył nowe noski, ale wiedziała, że żadne natłuszczanie ich nie uratuje. Przepocona skóra zaczynała pękać i kruszyć się. Obcasy trzymały się już tylko na słowo honoru. Przybijano je tyle razy, że niewiele zostało zdrowej skóry w podeszwie. Zagryzła wargi i zacisnęła ze złością dłonie. W szafie w pokoju Estery stały bardzo przyzwoite zimowe trzewiki. Wysokie, czarne, podszyte wewnątrz futerkiem... A nad nimi wisiał ciepły serdaczek z króliczych skórek. Poprosić gospodynię? Westchnęła, oceniając swoje szanse.
Z piekarni Strzeleckiego dobiegała woń świeżo upieczonego chleba. Dziewczyna ponownie zagryzła wargi i odwróciła głowę od witryny kuszącej wspaniałymi wypiekami. Zwłaszcza piękne chałki leżące przy szybie jakby sobie z niej kpiły. Od kilku miesięcy nie jadła takich delicji. Przyspieszyła kroku. Dawniej, przed wojną, lubiła pooglądać, co ciekawego mają kupcy różnych specjalności. Teraz... Żydowskie sklepiki i warsztaty nadal były otwarte, ale towar jakby wymiotło. Tam, gdzie jeszcze coś oferowano, na każdy produkt wyznaczono iście paskarskie ceny. Zresztą i tak nie miała pieniędzy. To znaczy miała odrobinę. Na buty nie wystarczy. W ogóle na niewiele już wystarczy. Kupcowa od siedmiu miesięcy nie zapłaciła jej ani grosza... A tu czasy takie, że ani porzucić służbę, ani komu się poskarżyć.
Skręciła za róg i prawie wpadła na Kaśkę, służącą aptekarzostwa. Wymieniły uprzejmości. Kaśka, przed wojną rumiana wiejska dziewucha, nieco wychudła, jej zaraźliwy optymizm mocno przygasł. Prostacka twarz o policzkach jak bębny stała się pociągła, tylko zadarty nos i ciasno splecione warkocze nie zmieniły się. Na ramieniu niosła wypchaną szmacianą torbę, zapewne z jakimiś sprawunkami.
– Co tam u ciebie? – zapytała Rachela.
– Oj, uśmiejesz się. Pan i pani wywołują duchy po nocach. Wyobraź sobie, przyszedł raz do nich sam cesarz Napoleon. Podobno przepowiedział, że Hitler dojdzie do Uralu, a potem na Syberii pobiją go Japończycy.
– A nie powiedział, kiedy wojna się skończy? – Rachela uśmiechnęła się mimowolnie.
Wizja ducha cesarza Francuzów odwiedzającego mieszkanie w zapyziałym miasteczku na Lubelszczyźnie wydała jej się szalenie zabawna.
– Powiedział, że w pięćdziesiątym roku. Ale podobno nauczyciele wywołali ducha Juliusza Cezara i ten twierdził, że wojna potrwa jeszcze dwadzieścia lat.
– Dorośli ludzie, a w takie bajdy wierzą...
– Ano cóż, wszystkim ciężko, to i szukają sobie pociechy, jak kto może i umie. A co tam u ciebie?
Читать дальше