Kapsuła, mała enklawa, w której czas zatrzymał się w roku na przykład 1915, pomyślałem. Jestem pierwszym od wieku człowiekiem, który zagląda do wnętrza... Czy to możliwe? Możliwe. Latem to miejsce zasłaniają krzaczory, zimą nikt tu nie chodzi. Murek dodatkowo maskował grotę.
Zajrzałem raz jeszcze i zacząłem porządkować wyniki obserwacji. Zapewne człowiek ten zgubił albo stracił plecak z pozostałym wyposażeniem. Nie miał śpiwora, pałatki, kochera ani zapasu paliwa. Wbił się w ten kąt i zamarzł. Może liczył, że dotrwa do rana albo do końca zadymki i wtedy wypuści gołębia pocztowego z meldunkiem o swojej pozycji i prośbą o ratunek? Ogrzewał ptaka dłońmi, niestety, nadaremno... Wykończyli się obaj.
Spojrzałem na jego stopy w wysokich sznurowanych buciorach. Do podeszwy przymocowano charakterystyczne blachy.
Miał narty, przemknęło mi przez myśl.
Rozejrzałem się i wypatrzyłem je wewnątrz, tuż przy wejściu do groty, oparte o skalną ścianę. Czemu je zabrał? Bo to ratunek... Może liczył, że zdoła jakoś unieruchomić złamaną nogę, zaimprowizuje sobie coś w rodzaju sanek i zjedzie w dół, w dolinę. Tam, gdzie ludzie, choć zapewne byli to wrogowie. Tak czy siak, nie porzucił karabinu, gołębia ani sprzętu...
Przykucnąłem i oświetliłem narty latarką. Bukowe drewno, zaimpregnowane pewnie przez zanurzenie we wrzącym wosku lub oleju. Okucia z niklowej albo grubo poniklowanej blachy poczerniały z czasem, ale oparły się korozji. Paski oczywiście diabli wzięli, wisiały zeschnięte i sparciałe... Spojrzałem na moje buty.
– Wybaczy pan – zwróciłem się do nieboszczyka. – Chciałbym pożyczyć pańskie narty. W normalnej sytuacji nie kłopotałbym pana tak nieelegancką, a wręcz bezczelną prośbą, ale moja sytuacja, jak pan zapewne widzi, normalna nie jest... W zamian mogę zagwarantować chrześcijański pochówek w dolinach.
Nie oponował. Obejrzałem dokładniej sprzęt. Końcówki tam, gdzie opierały się o glebę, były spróchniałe na odcinku około czterech centymetrów. Oczyściłem okucia z resztek oryginalnych pasków. Wstawiłem w narty moje buty. Potem wydobytym z plecaka drucikiem starannie je przymocowałem. Zacisnąłem końcówki multitoolem. Od szosy dzieliło mnie sześć, może osiem kilometrów. Przez kopny śnieg. Przez las. Przez usypiska głazów. Wytrzymają. W plecaku miałem smar do nart. Współczesny, ale cóż, innego nie było... Natarłem deski.
Rozejrzałem się raz jeszcze po jaskini. Nieboszczyk, jego rzeczy... Można ruszać w drogę. Z ulgą opuściłem grotę. Narty były długie. W tamtych czasach dobierano je do wzrostu w ten sposób, że użytkownik musiał wyciągnąć rękę do góry. Gdy czubki palców dotykały czubków nart, uznawano, że jest akurat.
Lawina wypełniła dolinę rumoszem brył zbitego śniegu. Jechać po tym się nie dało, iść tylko z największą ostrożnością... W ciągu godziny, kilkakrotnie upadając, przebyłem trawersem najgorszy odcinek. Dotarłem do nienaruszonego śniegu na zboczu i pojechałem w dół. Popatrywałem, czy nie spostrzegę moich nart, ale nie było na to większych szans. Czoło lawiny zatrzymało się pół kilometra poniżej groty. Wyglądało na to, że zwały śniegu leżą stabilnie i nie grozi mi, że ponownie zaczną mnie ścigać.
Narty nieboszczyka niosły jak złoto. Zjechałem do lasu, z trudem pokonałem gąszcz, starając się nie łamać gałęzi. Jakieś cztery kilometry niżej trafiłem na drogę przetartą ratrakiem, który przejechał może dwie godziny wcześniej.
To zapewne szosa, pomyślałem. Zatem w prawo...
*
Ekipa dochodzeniowa była czteroosobowa. Miasteczkowy policjant, a dokładniej chyba nawet nie policjant, tylko technik policyjny od zabezpieczania śladów. Lekarz, trudno powiedzieć, czy policyjny, czy może ściągnięty z dyżuru w stacji ratownictwa górskiego. Pracownik muzeum gromadzącego pamiątki wojenne wyplute przez okoliczne lodowce. No i ja... Pilot posadził helikopter na zasypanej śniegiem łączce jakieś dwieście metrów powyżej jaskini. Zeszliśmy na dół, wzajemnie się asekurując i ciągnąc na linkach dwa tobogany – na nieboszczyka i ewentualne znaleziska. Gliniarz i lekarz mieli znudzone miny owczarków oderwanych od pełnej michy. Cóż, moje zgłoszenie przysporzyło im dodatkowej roboty. Facet z muzeum dla odmiany był bardzo przyjacielsko nastawiony. Przedstawił się jako Vincenzo. Po angielsku mówił całkiem znośnie... Już podczas lotu uraczył mnie długą tyradą historyczną na temat walk w okolicznych górach. Było to bardzo ciekawe, ale po ciężkiej nocy i niełatwej jeździe porannej czułem się trochę zmęczony.
Wedle jego słów same lawiny, śnieżyce i załamania pogody kosztowały życie kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy. W skrajnie trudnych warunkach, by zapewnić choć minimalne zaopatrzenie walczącym, kładziono linie kolejki wąskotorowej, budowano koleje linowe, ciągnięto na szczyty kable elektryczne i telegraficzne. Na niedosiężne półki skalne wciągano karabiny maszynowe, a nawet działa. Po zawarciu pokoju wojsko porzuciło w górach wykopane i wykute w skałach umocnienia oraz dziesiątki ton wszelkiego sprzętu, którego nie opłacało się już zabierać. Niejedna okoliczna rodzina podłatała budżet, ściągając z niedosiężnych szczytów szyny, lufy, stalowe płyty. Przyzwoite pieniądze zarobiono na handlu mosiężnymi łuskami i miedzianym drutem telegraficznym.
Gdy podchodziliśmy do groty, miałem irracjonalne przeczucie, że będzie pusta, ale nieboszczyk grzecznie czekał na nas. Siedział tak, jak zostawiłem go rankiem, uśmiechnięty i wpatrzony zapadniętymi oczodołami w wieczność. W mocnym świetle halogenowych latarek ukazało się całe wnętrze. Ujrzałem masę szczegółów, na które wcześniej nie zwróciłem uwagi. Strzęp pałatki, umocowany zastruganymi patykami, wskazywał, że żołnierz zabezpieczył prowizorycznie wejście do jaskini. Ułożył sobie platformę z kilku wiązek patyków, by nie siadać na gołej skale. Kupka popiołu i węgielków powiedziała nam, że jednak przez jakiś czas paliło się tu małe ognisko.
– Ze złamaną nogą trudno byłoby tak to wszystko przygotować – mruknął Vincenzo. – Może było ich dwóch? Ten drugi poszedł sprowadzić pomoc i zginął...
– Chyba nie. – Pokręciłem głową. – Ten drugi nastawiłby towarzyszowi złamanie i założył choćby prowizoryczne łubki.
Muzealnik zadumał się na chwilę i kiwnął głową, przyznając mi rację. Technik zabrał się do fotografowania wszystkiego po kolei. My czekaliśmy na zewnątrz. Oparłem się plecami o ścianę skalną i rozglądałem.
– Góry wydają się piękne, zapominamy czasem, że to miejsce niegościnne i groźne dla życia – zauważył filozoficznie pracownik muzeum.
– Zwłaszcza gdy nie da się samodzielnie wydostać z pułapki i nie można liczyć na żadną pomoc. – Pokiwałem głową. – Jakie będą dalsze... – nie dokończyłem.
– Lodowce od czasu do czasu oddają nam ofiary tamtej wojny. Jest opodal specjalna kwatera na cmentarzu, chowamy tam żołnierzy obu armii, z ceremoniałem wojskowym. Jeśli grzebiemy naszych, to w asyście burmistrza. Jeśli Niemców lub ludzi innej narodowości, zazwyczaj ambasada przysyła swojego przedstawiciela. Przedmioty osobiste fotografujemy i trafiają do trumny, reszta po niezbędnej konserwacji do mojego muzeum.
Kiwnąłem głową. Całkowicie mnie to satysfakcjonowało. Spojrzałem na niebo. Było lekko zaciągnięte chmurami.
– On był zwiadowcą? – zapytałem.
– Tak zakładam – potwierdził pracownik muzeum. – Zapuścił się naprawdę daleko w głąb naszego terytorium... Tacy jak on potrafili samotnie przemieszczać się i obozować w górach nawet kilka dni. Nie miał lunetki na karabinie, ale mógł też być snajperem, czy też, jak się wówczas mówiło, strzelcem wyborowym.
Читать дальше