– Będzie nam brakowało pańskiego towarzystwa – westchnął lutnik.
– Liczę, że po powrocie opowiem, co ciekawego widziałem w różnych odległych krainach – odparłem.
Kiwnęli głowami, pożegnałem się i wyszedłem.
W sumie to nigdy w życiu nie byłem w Etiopii, pomyślałem, wsiadając do autobusu na lotnisko. Ale potrzebowałbym wizy. A może Tobago? Od dziesięciu lat chcę zobaczyć miejsce, gdzie osiedlili się wysłannicy księcia Jakuba Kettlera. Tak, to chyba dobry pomysł. Pożyczę na miejscu zestaw do nurkowania i sprawdzę, czy na dnie Zatoki Kurlandzkiej nie leżą na przykład zaśniedziałe armaty odlane w Rydze...
Dopiero gdy daleko w dole pod skrzydłami samolotu zniknęły blokowiska na obrzeżach Warszawy, uświadomiłem sobie, że nie zabrałem żadnego zdjęcia Marty. Zapomniałem, po prostu zapomniałem. Ale po chwili ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że jest mi to jakoś obojętne.
*
Lutnik i zegarmistrz usiedli przy stoliku pod drzewem. Rozstawili szachy, ale jakoś nie zaczynali grać. Herbata parowała w przedwieczornym chłodzie. Obaj myśleli o swoim młodym sąsiedzie. Ciemne okna jego mieszkania spoglądały na nich smutno.
– Widziałeś jego oczy? – zapytał wreszcie pan Lucjan.
– Widziałem. Zupełnie szalone. Nieczęsto miewał takie spojrzenie...
– Ogień determinacji...
– E, bez przesady, raczej potrzeba włóczęgi, zerwania z osiadłym trybem życia. Chęć ucieczki od obowiązków, od ludzi, od miejsc. Psychiatra powiedziałby: poriomania. – Zegarmistrz upił łyk chłodnej już herbaty. – Ja wolę użyć określenia „gorączka szlaku”. Widywałem już takie przypadki. Za długo siedział na jednym miejscu. Wypady na prowincję najwyraźniej nie zaspokoiły tęsknot. Potrzebował dłuższego oderwania się od rzeczywistości.
– Jak myślisz, wróci tu jeszcze?
– Wróci. Za rok, może za dwa... Tacy jak on zawsze w końcu wracają.
List z wysokich gór
Trasa, którą miałem przebyć, liczyła dwanaście kilometrów. Latem prowadził tędy szlak turystyczny, w dodatku oznakowany jako łatwy. Zimą nikomu nie chciało się zapuszczać w bok od ubitych ratrakami tras zjazdowych. Podchodząc ku przełęczy, widziałem z daleka kolorowy tłum lansujący się wokół wyciągów. Jedni jeździli na krzesełkach w górę i w dół, inni oblegli knajpki, a tłok na stoku panował taki, że gdyby zabrakło śniegu, mało kto w ogóle by to zauważył. Międzynarodówka lansu i galansu.
Co to ma wspólnego z zimową przygodą? Z wypoczynkiem w otoczeniu przyrody, w dzikich... no, prawie dzikich górach? Prychnąłem z pogardą.
W ciągu dwóch godzin wdrapałem się na przełęcz i byłem trochę zasapany. Siadła kondycja, cóż robić... Nie musiałem patrzeć na mapę. Całą trasę miałem w głowie. Teraz dwa kilometry prosto, potem w lewo, trawersem omijam wyloty pierwszych dwu dolinek, a trzecia powadzi do miasteczka, gdzie zaklepałem nocleg.
Wokół nie widziałem żywego ducha. Nietknięty ludzką stopą śnieg przecinały tylko tropy zwierząt. Lodowce na zboczach gór połyskiwały w promieniach marcowego słoneczka. Piłem ostre, lodowate powietrze, czując, jak moje płuca oczyszczają się z pyłów i toksyn... Na przełęczy hulał wiatr. Było tu znacznie zimniej niż na dole. Popatrzyłem na niebo i poczułem lekki niepokój. Przed wyruszeniem sprawdziłem prognozę pogody dla okolicy i nie zapowiadano opadów, tymczasem z południa nadpływały coraz brzydsze chmury.
Dwa kilometry prosto, trawers, wylot trzeciej doliny, powtórzyłem w myślach. Tylko trzeba się trochę pospieszyć.
Narty niosły jak złoto, wiatr miałem w plecy, pomagał w marszu. Chmury zdawały się rzednąć, ale nieoczekiwanie zaczął prószyć śnieżek.
– Jak nie urok, to sraczka – mruknąłem pod nosem.
Na razie prószyło delikatnie. Jak obliczałem, mniej więcej połowa drogi była już za mną. Cofnąć się? Żal mi było przebytej drogi. Wiatr ucichł. Odpaliłem telefon, zalogowałem się do netu. Prognoza wskazywała na przelotne opady śniegu, ale tam, dokąd jechałem, pogoda miała być jak drut... Postanowiłem zatem ruszać dalej. Śnieg po chwili przestał padać. Minąłem wylot pierwszej dolinki, skręciłem. Popatrzyłem na zegarek i uznałem, że pora na mały odpoczynek... Gdy sączyłem kawę z termosu, zza gór wypełzły leniwie jeszcze paskudniejsze chmury. A zaraz potem rozpętała się nieziemska wręcz śnieżyca.
– To tyle, jeśli chodzi o prognozy pogody – westchnąłem. Następnym razem powróżę sobie z fusów...
Poszusowałem naprzód i niebawem znalazłem wylot dolinki. Stok opadał łagodnie, śnieżyca stopniowo zelżała. Musiałem zwolnić, bo tu i ówdzie spod śniegu sterczały paskudnie wyglądające kamienie. Pół godziny później wyhamowałem i rozejrzałem się. Padający śnieg utrudniał orientację, okoliczne szczyty znikły, ale i bez tego zorientowałem się, że musiałem pomylić doliny... Rozwinąłem mapę. Tak... Nie było wątpliwości. W dodatku wpierniczyłem się w teren oznakowany jako rezerwat.
Spokojnie, nakazałem sobie. Wrócić do przełęczy trochę kuso, trzeba by długo maszerować ostro pod górę, a ta dolina też dochodzi do szosy. Przetnę ten rezerwat. Jeśli jest tu jakaś chroniona roślinność, to śpi sobie pod śniegiem, wraz z rzadkimi owadami. Chronione gatunki ptaków gniazdują tu wiosną i latem. Niedźwiedzie zapadły w sen zimowy. Kozice na mój widok uciekną. Ognisk nie planuję palić, drzew nie będę ścinał. Nijak nie naruszę ekosystemu, co najwyżej mogą mnie złapać jacyś wachmani pilnujący parku narodowego. I co? I nic. Wlepią mi mandat, to zapłacę ku chwale alpejskiej przyrody... Nie obrażę się na nich nawet, bo ewidentnie jestem winny. Za głupotę trzeba płacić.
Ruszyłem spokojnie w dół. Narty sunęły po śniegu, ekosystem drzemał pod puchową pierzynką, a śnieg padał i padał. Układałem sobie w głowie kilka pomysłów, gdy nieoczekiwanie przeciągły głuchy huk wyrwał mnie z zadumy. Słyszałem już ten paskudny odgłos parę lat temu w Tatrach. Lawina gdzieś schodzi? Rzuciłem okiem w lewo i zmartwiałem. Ze zbocza prosto na mnie zsuwała się gigantyczna masa śniegu. Odepchnąłem się mocniej kijkami. Pomknąłem jak wariat, ale lawina była szybsza. Dogoniła mnie w ciągu kilkunastu sekund i ogarnęła jak fala przyboju. Poczułem, jakbym ni to skoczył na główkę do basenu, ni to wpadł pod pociąg. Skuliłem się, osłaniając głowę rękoma. Koziołkowałem zupełnie bezwładnie nie wiedzieć jak długo, aż wreszcie wszystko znieruchomiało. Szarpnąłem się rozpaczliwie. Byłem zasypany zwałami śnieżnej kaszy. Grawitacja podpowiadała mi, gdzie jest góra, a gdzie dół, ale czułem, że tonę w śniegu jak w trzęsawisku. Zdołałem oprzeć nogę na jakiejś bardziej spoistej bryle, rękami rozgarniałem półsypki śnieżny pył nad głową. To, co mnie otaczało, było rzadsze od wody, lżejsze od piasku, ale pływać się w tym nie dało. Taplałem się jak w bagnie, czułem, że nacisk rośnie, zaczyna mnie dusić i nagle poczułem powiew świeżego powietrza. Ręka przebiła się na powierzchnię. Czekała mnie jeszcze długa walka. Kompletnie nie mogłem się wygrzebać ze zwałów śniegu. Nogi raz po raz zapadały się w pył. Opierałem kolana na bardziej zwartych bryłach, ale pękały pod naciskiem. Rękoma też nie miałem się czego złapać... Przed oczami pojawiły mi się nader sugestywne obrazki z własnego pogrzebu. Cały klan Stormów w komplecie, przyjaciele, klienci, ludzie z Grona Jarzębiny... Wśród żałobników stała nawet Marta w kapeluszu przybranym czarną woalką... Wreszcie nieludzko umęczony wygrzebałem się jakoś na powierzchnię.
Читать дальше