– Wydaje mi się, że trzeba się z tym liczyć.
Pożegnał się i rozłączył. Długo siedziałem w milczeniu, patrząc w ścianę.
– Sprawa sprzed lat – mruknąłem. – Wystygnięta, nieważna. Mogę to olać... A na razie pora do biblioteki.
Gdy przechodziłem obok kiosku, moją uwagę przykuł wybity czerwonym boldem tytuł na pierwszej stronie jakiejś gazety. Podszedłem.
„Ujawniamy ponurą prawdę z czasów zimnej wojny: w Polsce składowano sowiecką broń chemiczną”, „Odkryto radziecki plan zagazowania Europy”, „Układ Warszawski łamał konwencje międzynarodowe”, „Rząd Federacji Rosyjskiej stanowczo zaprzecza...” – krzyczały nagłówki dzienników.
Wyglądało na to, że sprawa składowania w Polsce broni chemicznej była aferą grubszą, niż mogłem przypuszczać. Przypomniałem sobie słowa starej Cyganki: „On mocny, choć moc jego z roku na rok słabsza... Zechce cię zabić albo i nie. Może być tak albo siak”. Poskrobałem się po głowie, a potem wróciłem do domu i zamieniłem marynarkę na sweter.
*
Po sześciu godzinach spędzonych nad mikrofilmami Centralnej Biblioteki Wojskowej upiornie bolała mnie głowa. Marzyłem już tylko o tym, by dojechać do Dworca Wileńskiego i złapać sobie autobus 190 – na Wolę. Za godzinę napiję się herbaty i zalegnę w wannie... Walcząc z sennością, rozejrzałem się po wagonie i naraz poczułem ukłucie niepokoju.
Opodal mnie stał zwalisty facet w niemodnej dżinsowej kurtce. Gdzieś go już widziałem. Wczoraj w centrum, gdy sprawdzałem godziny otwarcia fotoplastykonu? Wszedł na podwórze i udawał, że zabłądził. Tylko że wtedy miał na sobie inną kurtkę. Przypadek? Zmienił wygląd, zatem śledzi mnie. Kontrwywiad albo policja przyczepiły mi dyskretną obstawę? Mało prawdopodobne. Zatem trzeba się liczyć, że to ktoś od tamtych. Co robić? Spojrzałem przez okno. W zapadającym zmierzchu bazar Różyckiego jarzył się kiepskim blaskiem nielicznych latarni i żarówek oświetlających budy. Piętnasta. O tej porze życie bazarowe powoli się zwijało. Znałem „Różyca” oraz okoliczne uliczki jak własną kieszeń. Wykołuję kolesia i tyle. Byliśmy już blisko przystanku. Wstałem i podszedłem do drzwi. Wysiadłem z tramwaju, przeszedłem przejściem podziemnym na drugą stronę Targowej. Nie musiałem się oglądać. Szósty zmysł podpowiadał mi, że gość za mną drepcze.
A może zajść go od tyłu, wbić mu lufę rewolweru w plecy i sprawdzić, co za jeden? – przemknęło mi przez głowę. E, lepiej nie...
Przeszedłem bramę targowiska spokojnym, znudzonym krokiem i zaraz za nią puściłem się kłusem przez plątaninę pasaży pomiędzy budami. Większość stoisk była jeszcze otwarta, kupujących też kręciło się tu całkiem sporo.
– Spróbuj teraz szczęścia, frajerze – mruknąłem pod nosem.
Postanowiłem wyjść na Ząbkowską albo na Brzeską i koło dawnej fabryki wódek złapać pierwszy lepszy autobus. Tylko jeszcze chwila kręcenia się w kółko. Zobaczę, że frajer idzie w złą stronę, i dopiero wtedy pójdę swoją drogą...
Bazar Różyckiego nie był już nawet cieniem dawnej potęgi, zupełnie jak garść wyschniętych kości olbrzyma. W niczym nie przypomniał tego z czasów mojego dzieciństwa. Zniknęli gdzieś zakapiorzy pytający przy bramie „co potrzeba?”. Dawno wyparowali bukiniści, oferujący spod lady wszelkie zakazane publikacje. Od lat nie handlowano tu kasetami wideo z filmami, które nie podobały się władzy. Nikt nie sprzedawał złota „z ręki”. Ale budki z asortymentem szewskim nadal działały i były nie najgorzej zaopatrzone. Nie dalej jak tydzień temu kupiłem tu cieniutką skórę introligatorską i kawałek gumy do podzelowania mokasynów. Zaszedłem tam, pogadałem chwilę. Obejrzałem na zapleczu rulon skóry, niestety była z gatunku „lejących się”. Mięciutka, idealna na ubranie, ale nie do oprawiania książek. Wyszedłem i rozejrzałem się. Pusto. Wroga ani śladu. Zrobiłem małą pętlę. Typka nigdzie nie było widać. Ruszyłem niespiesznie w stronę Ząbkowskiej. Zatrzymałem się jeszcze na moment, by kupić paczkę skarpetek. Tytus pojawił się jakby znikąd.
– Cześć, Robert – powiedział.
– Witaj.
– Chodź za mną – polecił, skręcając w przejście pomiędzy budami.
Sądząc po tonie, miał jakąś ważną sprawę. „Uliczka” była tak wąska, że sam pewnie bym jej nie zauważył. Ruszyłem za nim. Przecięliśmy placyk między rzędami straganów. Minęliśmy dwóch kolesi o strasznych mordach i łapach pokrytych sznytami. Koło oczu mieli wytatuowane łzy. I jeszcze jakieś wzorki na szyjach. Recydywa, i to najgroźniejsza... Ale Tytusa widać świetnie znali, a ponieważ byłem z nim, wzięli mnie za swojaka. Minął nas starzec, którego obfita biała broda upodobniała do Świętego Mikołaja. Khm... Tyle tylko, że Święty Mikołaj raczej nie miałby wzorków wytatuowanych na policzkach.
– Wyprowadź kumpla, to wilki – polecił Tytusowi, jednocześnie taksując mnie zaskakująco ostrym i bystrym spojrzeniem błękitnych oczu. – I może łyknij ziół, kazałem zaparzyć.
– Tak jest! – Cygan wyprężył się na baczność.
Weszliśmy do jakiegoś magazynu.
– Przed chwilą odczepiliśmy ci ogon – wyjaśnił mój kumpel.
– Koleś, który za mną lazł... Nie zdołałem go zgubić? – zaniepokoiłem się.
– Na połamanych girach już nie będzie za tobą łaził – zapewnił mnie. – Przynajmniej przez najbliższe kilka miesięcy.
– Dziękuję... – bąknąłem.
– Jest problem... To znaczy chyba ty masz problem – uściślił. – On, zdaje się, nie był sam. Przed jakimiś dziesięcioma minutami wlazło nam na teren kilku, może nawet kilkunastu obcych kolesi. Rozglądają się, jakby kogoś szukali. To typki z gatunku, którego bardzo nie lubimy. Takim sami nie zastąpimy drogi, tylko spiesznie dzwonimy po naszych kolesi, prosząc, by przyjechali jak najszybciej. Drapieżniki. Rozumiesz? Ten, co lazł za tobą, to inna liga... Drobny szakal. Mamy na dzielnicy stado tygrysów.
– Bazarowe lisy umieją wyczuć obcego wilka. Goście od mokrej roboty? Przyleźli tu za mną?
– Tak wygląda... Właź. – Pchnął kolejne drzwi.
Siedząca w pomieszczeniu kobieta nawet nie podniosła głowy znad gazety. Na archaicznym prymusie stał czajnik. W kubku parowała jakaś ciecz. Pachniało apteką.
Mój problematyczny przyjaciel spojrzał na naczynie i westchnął ciężko.
– Jeśli masz się wymknąć, poprowadzę cię. Przebieraj się szybko. – Wskazał gestem stosy towaru. Masz broń czy coś ci dać?
– Mam.
W dresiku Adidasa i bejsbolówce wyglądałem zupełnie inaczej. Chwilę zajęło mi schowanie okularów i założenie szkieł kontaktowych. Do pomieszczenia wbiegł mały Cyganiak i coś szybko referował. W potoku słów romani nie wyłapałem jednak żadnego znajomego.
– Trzeba jeszcze odpiąć ewentualne smycze – powiedział Tytus.
– Sądzisz?
– To nie waga musza. Ogon wyczuł, że się zrywasz, a oni musieli być w pobliżu. Trzy auta pełne łobuzów. I to nie takich do zwykłego łamania kości.
Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy i rozejrzałem się. Cygan podał mi młotek. Wyjąłem baterię i roztrzaskałem urządzenie w drobny mak. On wyciągnął z kieszeni swoją komórkę i położył na blacie. Kobieta, nie odrywając wzroku od gazety, kiwnęła głową. Ujął kubek i westchnął ciężko.
– Niesmaczne? – zagadnąłem.
– To na szczęście... i na odwagę – szepnął, po czym wypił zawartość kilkoma długimi łykami.
Skrzywił się.
– Coś jak wiedźmińskie eliksiry?
Wzruszył ramionami. No tak – książek, zwłaszcza fantastyki, to on raczej nie czytywał... Ale może film widział? Niestety, moja ciekawość nie została zaspokojona.
Читать дальше