– Tędy. – Pchnął kolejne niepozorne drzwi na końcu magazynu. – Wyprowadzę cię, bo znalazłeś nam kociołek. Od tej pory dług będzie spłacony.
– Spoko...
– No i od teraz ręka na kolbie. Może być gorąco...
Weszliśmy do pomieszczenia znajdującego się na parterze jednej z kamienic. Kolejne drzwi wyprowadziły nas na cuchnące podwórko. Ciemno było choć oko wykol, tylko przy kapliczce paliły się lampy solarne.
Wyszliśmy na Ząbkowską. Byłem absolutnie pewien, że idealnie wtopimy się w tłum. Problem w tym, że ulica była prawie pusta. Ruszyliśmy spokojnie, niedbałym krokiem w głąb dzielnicy. Nie oglądaliśmy się. Ot, dwóch miejscowych dresiarzy w drodze do knajpy...
Rewolwer wypychał mi kieszeń. Zazwyczaj gdy czułem pod palcami fakturę żłobień kolby, od razu spływał na mnie spokój. Ale nie tym razem. To była dobra broń. Celna. Z kilku paskudnych przygód wyszedłem dzięki niej cało. Ale jednak antyk. W czasach, gdy służył Kajetanowi Ćwiek-Cieszkowskiemu, był szczytowym osiągnięciem techniki. Ale dziś? Nie ten zasięg, no i po każdym strzale wymagał ręcznego przekręcenia bębenka... Dawno już trzeba było zdobyć pozwolenie na broń i kupić coś nowoczesnego.
Potknąłem się, ale na szczęście Tytus złapał mnie za rękę i utrzymałem równowagę. Latarnie świeciły na ćwierć gwizdka. Coś załomotało. Ulicą przejechał stary tramwaj, popularna po wojnie „berlinka”. Pojazdy te miały bardzo solidną konstrukcję, nadal czasami widywało się je w Warszawie, wykorzystywane przez ekipy remontowe jako wozy techniczne. Torowisko to nie było w zasadzie używane, niekiedy tylko służyło jako tor awaryjny do zajezdni przy Kawęczyńskiej.
Tytus odprowadził tramwaj wzrokiem. Spojrzał na mnie, zaskoczony. Miał minę, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmilczał. Wzruszyłem ramionami. Ruszyliśmy dalej. W którymś momencie oparłem nogę na żeliwnym odbojniku, żeby zawiązać sznurowadło, i obejrzałem się, ale w słabym blasku latarni nie zauważyłem nikogo podejrzanego. Spostrzegłem, że przy ulicy wisi kilka starych blaszanych szyldów. Dawniej ich tu nie było. Widocznie otwarcie muzeum Pragi zainspirowało kogoś, by i tu odtworzyć w pewnym stopniu dawny wygląd ulicy. Minął nas czerwony maluch, a chwilę później ledwo dyszący trabant. Ciekawe, o tej porze powinien być większy ruch. W ogóle ulica była dziwnie opustoszała. Z daleka dobiegło mnie kląskanie kopyt na bruku. Dwaj węglarze wyjechali rozklekotaną furmanką zza rogu Brzeskiej.
– Zejdźmy z widoku – zaproponował Tytus.
Chyba trochę zachrypł, bo słyszałem go jakby przez watę. Skręciłem w bramę kamienicy. W podwórzu spostrzegłem warsztat szewski. Stary majster, widoczny w blasku słabej żarówki, siedział i wbijał szpilki w podeszwę oficerek. Znałem te cuchnące bramy i podwórza jak własną kieszeń, ale nie wiedziałem, że jest tu coś takiego. Musiał otworzyć firmę dopiero niedawno. Weszliśmy w drzwi klatki schodowej i korytarzykiem przedostaliśmy się na sąsiednie podwórze. Było ciemne, a woń śmietnika urywała nos. Kolejny pasaż i korytarz wyprowadziły nas na podwórko przy ulicy Markowskiej. Przeszliśmy przez bramę.
Rozejrzałem się, zdezorientowany. Powinniśmy wyjść na skraj blokowiska, tymczasem miałem przed sobą jakieś drewniane rudery. Nie kojarzyłem tego miejsca. Spojrzałem pytająco na Tytusa.
– Zawędrowaliśmy zbyt daleko – powiedział, strzelając wzrokiem na boki. – Babcia ostrzegała, że tak może być... Bo zioła tak nie działają.
– Cygańskie ziółka na odwagę... – powiedziałem w zadumie.
Ciekaw byłem, jaki dają efekt. Mnie w każdym razie nie poczęstował.
– Odwal się – burknął.
Był blady jak ściana. W jego głosie wyczułem strach. Przeszliśmy po kocich łbach, zajrzałem przez uchyloną bramę. W podwórzu naprzeciwko była kuźnia. Dwaj wozacy czekali z końmi. Trzeci trzymał zwierzaka za uzdę, a kowal przybijał podkowę do kopyta. Miejsce pracy oświetlały cztery lampy naftowe.
Scena była fascynująca i zarazem kompletnie nierealna. Może siedemdziesiąt lat temu mógłbym tu zobaczyć coś podobnego, ale przecież nie na początku XXI wieku. Rozejrzałem się i spostrzegłem na domach przy ulicy mnóstwo starych szyldów. Niektóre były jeszcze carskie – dwujęzyczne. Zafascynowały mnie zawijasy ozdobnej cyrylicy. Obok na ścianie nalepiono hitlerowskie obwieszczenie o rozstrzelaniu zakładników. Film będą kręcić czy jak? No to się nieźle spec od scenografii kropnął. Tytus mełł pod nosem jakieś cygańskie przekleństwa.
– Zawracamy! – szepnął, rozglądając się wokoło.
– Przecież mieliśmy iść na dworzec – powiedziałem i sam zdziwiłem się własnymi słowami.
Dlaczego, u licha, na dworzec?! Niejasno mi świtało, że chyba powinienem wsiąść do pociągu...
– W żadnym razie! – powiedział jakby przestraszony. – Zgubiliśmy coś. Coś ważnego – wybełkotał. – Musimy po to wrócić.
Ulicą przejechał wóz na żelaznych kołach. Minął nas chłopak z wielkim wiklinowym koszem zawieszonym jak plecak na parcianych pasach. Ruszyliśmy w stronę Ząbkowskiej. Nieoczekiwanie zakląskały w błocie podkowy kilkunastu koni. Obejrzałem się. Ulicą od dworca nadciągał cygański tabor. Nie, nie tabor. To były wozy cyrkowe. Jeden z woźniców oddał lejce towarzyszowi i zeskoczył na chodnik. Ruszył w naszą stronę.
– Robert?! – zapytał zaskoczony.
Spojrzałem na nieznajomego. Klaun... Twarz upudrował na biało. Stał i patrzył na nas zaskoczony. Kurczę, czy ja go gdzieś już kiedyś nie spotkałem? Ten układ brwi...
– Pan Marco?! – Ze zdumieniem rozpoznałem w młodzieńcu staruszka, którego spotkałem tylko raz w życiu.
– To ja – potwierdził. – Ale co wy tutaj robicie?
– Zabłądziliśmy – bąknął Tytus. – On to chyba definitywnie, ale ja tu jestem tylko przypadkiem. Na pewno tylko przypadkiem! – zapewniał gorączkowo.
– Wróćcie w miejsce, gdzie spostrzegliście, że coś jest nie tak! – polecił cyrkowiec. – I pospieszcie się. Do zobaczenia... Kiedyś – dodał, wdrapując się na kozioł wozu.
Zawróciliśmy. W plecy wiał nam zimny, jakby już zimowy wicher. Wydawało mi się, że mijamy piętrowe „drewniaki”, ale gdy przekręciłem głowę, by przyjrzeć im się z bliska, okazało się, że otaczają nas normalne kamienice. Nie rozumiałem tylko, czemu w oknach nie palą się światła...
– Myślałem, że to tylko cygańska legenda, że to niemożliwe pójść tak za kimś – Tytus szeptał gorączkowo, ciągnąc mnie za rękę. – Muszę wrócić, może nawet obaj wrócimy... To nie nasze miejsce. Jeszcze nie. Tylko trzeba się pospieszyć. Nie zostawię cię! Ale przebieraj szybciej girami!
Nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale szarpany i ponaglany przyspieszyłem kroku.
*
Potężnie zbudowany policjant z naszywkami nadkomisarza stanął w drzwiach dyżurki i zapukał grzecznie we framugę. Doktor oderwał wzrok od papierów i zaprosił go gestem.
– Pan prowadzi sprawę tej strzelaniny? – zapytał.
– Tak. Poszkodowany Robert Storm. Dostałem informację, że żyje.
– Tak. Choć to... nieprawdopodobne. Jedyny uraz, jakiego doznał, to przywalenie czołem w latarnię. Nie odzyskał jeszcze przytomności, ale nie doznał poważniejszego uszczerbku na zdrowiu. Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.
– Chce pan powiedzieć, że zabójca spudłował? Nasza ekipa zabezpieczyła porzucony rewolwer Magnum.
– Strzelający trafił pięciokrotnie. Tylko że pan Storm nie został ranny. – Na twarzy lekarza odbiło się wahanie. – Trudno mi to wyjaśnić, bo sam niezbyt to rozumiem. Pańscy koledzy z balistyki powinni to pilnie obejrzeć. Pan pozwoli...
Читать дальше