Musiałem mieć niewyobrażalne szczęście. Lawina, gdy mnie porwała, była na tyle miła, że nie wgniotła mnie w dno dolinki, nakrywając wielometrowym zasypiskiem grobowym, lecz jakimś cudem zaległem bardzo blisko powierzchni. Odpoczywałem, ciężko dysząc. Nie zapadałem się na szczęście.
Metr głębiej i znaleźliby mnie wiosną, uświadomiłem sobie. Albo i za kilka lat...
Wzdrygnąłem się, potrząsnąłem głową. Jeszcze nie czas. No to po kolei. Byłem trochę potłuczony, ale ręce i nogi miałem całe, nie czułem złamań ani zwichnięć. Żebra mi obiło, ale też chyba wytrzymały. Głowa w porządku. Wyposażenie? Zegarek z GPS-em miałem na ręce. Narty lawina mi zerwała, buty zostały. Kijki – pogubiłem. Plecak ocalał, kask nadal miałem na głowie. Wygarnąłem śnieg, który wbił mi się za kołnierz. W kieszeni wyczuwałem telefon.
Rozejrzałem się. Wokół ciągnęło się pole śnieżnego rumoszu. Całość wyglądała bardzo niestabilnie – lawina składała się z luźnego usypiska pyłu i zlepków śniegu o różnej konsystencji. Zrobiłem pierwszy krok na czworaka. Bryła, o którą oparłem kolano, nie utrzymała ciężaru i wpadłem nieco głębiej niż po pas. Wygrzebałem się przerażony z pułapki. Nie dało się po tym normalnie iść. Nie dało się raczkować... Poczołgałem się zatem. Wreszcie z ulgą opadłem na zwyczajny sypki śnieg poza obszarem zwałowiska. Otrzepałem się, pomodliłem i popatrzyłem na niebo. Ciemniało. Rzuciłem okiem na zegarek i zgłupiałem. Szarpania z lawiną zajęła mi cztery godziny... Może pod śniegiem straciłem na jakiś czas przytomność? Tak czy inaczej, nie miałem szans przed nocą dotrzeć do cywilizacji.
Sytuacja wyglądała dość groźnie, ale nie była beznadziejna. W plecaku miałem gruby śpiwór, trzy koce termiczne, ogrzewacze chemiczne, używane przez himalaistów. Trzeba znaleźć w miarę spoisty nawis śnieżny, wykopać sobie odpowiednią jamę i spokojnie przeczekać do rana. Potem czeka mnie naprawdę ciężki marsz w kopnym śniegu. Ale daleko od wioski nie jestem. Osiem, może dziesięć godzin brnięcia przez zaspy i dotrę do ludzi. Dam radę.
Teraz kwestia najważniejsza. Czy ktoś będzie mnie szukał? Wymeldowałem się z kwatery i nie dotarłem na drugą, gdzie miałem rezerwację. Nie wiedzą, że planowałem przyjechać na nartach przez góry. Zatem gdy się nie pojawię, nie będą chyba szczególnie zaniepokojeni. Trochę się wrypałem, ale wykaraskam się sam. Gdyby gospodarze wszczęli alarm, pewnie miejscowe służby ratownicze zaczęłyby mnie szukać. Być może nawet by mnie znalazły. A potem dostałbym pocztą rachuneczek na dwadzieścia czy trzydzieści tysięcy eurosów... To już lepiej niech w ogóle mnie nie szukają! No chyba że nie będzie innego wyjścia – wtedy wezmę telefon, sprawdzę namiar GPS i zadzwonię, niech ktoś mnie ściągnie...
Technika, pomyślałem. Chroni nas przed dziką naturą. Umożliwia przetrwanie w miejscach, gdzie inne organizmy giną... Tak wiele rzeczy nam ułatwia, a jednocześnie, gdy zwaliła się lawina, uratował mnie tylko życiowy fart do spółki z Aniołem Stróżem.
Rozejrzałem się wokoło. Jakiś kilometr niżej czerniał las. Drewno to opał, gałęzie na szałas... Hmm... Eeee... To rezerwat jest. Dobra, zatem nie będę palił ogniska, chyba że nie będzie innej możliwości. Dam radę tam dojść, nim zrobi się ciemno? Nie. Buty narciarskie są sztywne i utrudniają marsz. Ale co z tego? Mam przecież latarkę... Powędrowałem w dół doliny. Szedłem może kwadrans, gdy nieoczekiwanie spostrzegłem u stóp ściany skalnej ciemną plamę. Jaskinia? Ruszyłem w tamtą stronę. Nie, to nie była jaskinia, tylko niewielka płaska wnęka, tak zwane schronisko skalne. Oświetliłem ją latarką. Namulisko było w miarę suche, pusta przestrzeń wystarczyła, by ułożyć się w niej w śpiworze. Sufit był monolityczny, nie zachodziło ryzyko, że runie mi na głowę. Zebrałem kilka dużych odłamów skalnych i wzniosłem prowizoryczny murek, żeby zasłonić wnękę przed wiatrem. Rozłożyłem materac, na śpiwór narzuciłem kurtkę i koce termiczne. Gdy wpełzłem do wnętrza i chwilę pochuchałem, zrobiło się całkiem przyjemnie... Sprawdziłem wcześniejszy odczyt GPS-u z mapą, zaznaczyłem pozycję. Rano trzeba zmienić buty narciarskie na zwykłe, które mam w plecaku. W lesie przygotuję sobie rakiety śnieżne. Trzeba przejść spory kawał, ale dam radę...
Użyłem trzech ogrzewaczy chemicznych, dwanaście zostawiłem na później. Popatrzyłem na zegarek. Było po dwudziestej. Trzeba coś zjeść i iść spać. Naprawdę ciężko zrobi się nad ranem. Gdy tylko wstanie słońce, ruszam w dół... Ku ludziom.
Faktycznie, gdy obudziłem się około trzeciej, było bardzo zimno. W grubym śpiworze nakrytym folią zmarzłem na kość. Użyłem kolejnych trzech ogrzewaczy. Stopy, kolana, kark... Wsunąłem jeden pomiędzy uda. Przysnąłem i znów zbudziło mnie zimno, ale już dniało. Wykorzystałem kolejną porcję chemicznych zabawek. Zostało tylko sześć... Zasnąłem. Obudziłem się o siódmej. Czułem się byczo, nie byłem nawet, wbrew obawom, przemarznięty na wylot.
– Raz jeszcze udało się przeżyć – mruknąłem i zawstydziłem się.
Przespałem noc w jaskini. I co? Przecież z takim sprzętem nie był to żaden wielki wyczyn. Ubrałem się, zwinąłem koce i śpiwór. Spuściłem powietrze z materaca, zrolowałem wszystko, upchnąłem w plecaku. No i dobra... Ruszyłem wzdłuż ściany skalnej. Minąłem występ i ujrzałem wylot drugiej jaskini. Jej wejście też ktoś zaślepił murkiem, teraz jednak część kamieni przewróciła się, odsłaniając otwór.
– Zrobiłbym wczoraj wieczorem kilka kroków i miałbym na nocleg pałac zamiast lepianki – mruknąłem.
Pochyliłem się i zajrzałem, by ocenić, o ile ta grota była lepsza od mojej, po czym odruchowo cofnąłem się dwa kroki. Jaskinia miała lokatora... Odetchnąłem głęboko i zajrzałem ponownie. Nieboszczyk musiał tu siedzieć od wielu lat. Ostre górskie powietrze, wiatry i mrozy zmieniły go w mumię... Plecami opierał się o skałę. Twarz poczerniała, oczodoły zapadły się. Szczęka opadła zapewne zaraz po śmierci i teraz zmarły sprawiał wrażenie upiornie uśmiechniętego. Ubrany był w mundur i narzucony na ramiona półkożuszek. Na piersi nadal wisiała mu lornetka, obok uda leżał jeszcze tubus z lunetą. Popatrzyłem na karabin stojący pod ścianą. Mauzer? Nie, mannlicher z okresu pierwszej wojny światowej, krótki, przeznaczony dla kawalerzysty lub zwiadowcy. Żołnierz... Kolor munduru był już nierozpoznawalny, klamry pasa nie mogłem dostrzec. Kożuch zakrywał epolety. Ale sądząc po oznaczeniach wytłoczonych na guzikach, był to żołnierz cesarstwa austro-węgierskiego. Wydało mi się nieprawdopodobne, że to ciało spoczywa w grocie od stu lat, ale tak po prostu musiało być... W dłoniach splecionych na podołku nieboszczyk trzymał garść drobnych kości i niegdyś białych piór.
Gołąb pocztowy, domyśliłem się.
Żołnierz siedział w dziwnej pozycji. Jedną nogę ugiął i przyciągnął do siebie, druga spoczywała wyciągnięta. Leżał pod nią zwitek tkaniny, być może zrolowany ciasno szal. Resztki watowanych spodni utrudniały obserwację, ale odniosłem wrażenie, że kość piszczelowa jest złamana i przemieszczona...
Nietrudno sobie wyobrazić, co tu zaszło. Żołnierz wyruszył w góry na zwiad. Tak jak mnie, zaskoczyła go zadymka. W dodatku w nieznanym terenie złamał nogę albo uszkodził kolano. Zdołał się jakoś dowlec w trochę bezpieczniejsze miejsce. Schronił się w tej jaskini. Odstawił karabin, ale z jakiegoś powodu nie był w stanie rozpalić ognia. Rozejrzałem się. Wypatrzyłem tylko dziwny skórzany kuferek z paskiem do przewieszenia przez ramię. Kuferek miał dwie klapki, ozdobione dziurkowanymi rozetkami. Służył do przewożenia gołębi pocztowych? No cóż, nie była to jeszcze epoka przenośnych radiostacji, a na wojnie pilny meldunek ze zwiadu może przesądzić o zwycięstwie lub ostrzec przed zagrożeniem.
Читать дальше