Pchnął drzwi sąsiedniego pomieszczenia. W ambulatorium było pusto. Tylko na blacie pod oknem leżał stary, pocerowany tu i ówdzie sweter. Wyglądał niemal normalnie, splot w jodełkę, szary kolor...
– A niech mnie... – mruknął Piotr.
Podeszli. Jedna kula leżała obok na blasze. Pozostałe tkwiły w tkaninie jak pszczoły, które wplątały się komuś we włosy. Nadinspektor patrzył na to, zbaraniały. Dotknął splotów opuszkami palców i zaraz cofnął dłoń.
– Na ciele były tylko nieznaczne siniaki w miejscu trafień. To coś... Ta tkanina wyssała z nich praktycznie całą energię kinetyczną... – Lekarz uśmiechnął się przepraszająco i rozłożył ręce. – Obejrzałem sobie mikroskopem cyfrowym. Te nitki to jakby sznurki splecione z setek cieniutkich siateczek o małych oczkach. Wykonano je chyba z jedwabiu. Pocisk rozrywał kolejne, na każdej warstwie tracąc część energii. Tak mi się wydaje. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego... Przy takim kalibrze najlepsze nowoczesne kamizelki kuloodporne wymiękają. Zatrzymują kulę, ale uderzenie powoduje rozległe siniaki, czasem złamania kości i urazy narządów wewnętrznych... Zresztą pan wie.
– Wiem.
– Tu nie ma nic podobnego. To coś...
– A niech mnie, ten świr Robert odnalazł jeden ze swetrów Szczepanika...
– Co proszę? – zdziwił się doktor.
– Sweter produkcji polskiego wynalazcy Jana Szczepanika – mruknął nadinspektor. – On już pod koniec dziewiętnastego wieku pracował nad tkaninami kuloodpornymi. Robił je z jedwabiu, właśnie w ten sposób, z setek cieniutkich seksagonalnych siateczek. My dziś stawiamy na tkaniny nierozrywalne, z pierońsko mocnych włókien sztucznych. On wymyślił, jak to zrobić, żeby właśnie rozrywanie kolejnych warstw osłabiało kulę. To był jego ostatni wynalazek, efekt końcowy wielu lat pracy... Podobno powstało tylko pięć sztuk tych swetrów na początku lat dwudziestych. Poszkodowany opowiadał mi o tym kiedyś. Szczerze powiedziawszy, myślałem, że to tylko legenda...
W drzwiach stanęła pielęgniarka.
– Panie doktorze, pacjent przywieziony ze Szmulek odzyskał przytomność.
Robert Storm był trochę blady, ale wyglądał nieźle. Na czole miał fioletowy siniak. Piotr przysiadł na stołku. Uprzejmym, lecz stanowczym gestem odprawił doktora.
– Pamiętasz, co się stało? – zapytał.
– Lazł za mną facet... Postanowiłem zgubić go na bazarze. Przebrałem się. Matrioszki, Ruscy... – szepnął poszkodowany.
– Tak. Pieprzone ruskie bydlaki. Długie mają ręce. Dłuższe, niż sądziłem.
– Ale uciekłem? Nie pamiętam.
– Gówno tam uciekłeś – westchnął gliniarz. – Nie miałeś szans. Wysłali za tobą prawdziwego speca. Wsadził ci pięć kul w plecy. Uratował cię ten genialny sweter. Sweter Szczepanika...
– Potknąłem się, dalszy bieg był we śnie...?
– Może się potknąłeś, a może pięć kul wsadzonych od tyłu zaburzyło ci równowagę. A jeśli coś było potem, to wizje głowy potraktowanej żeliwną latarnią. Tytus próbował cię docucić, zadzwonił po policję i pogotowie.
– Chcieli mnie wykończyć... Myślą, że nie żyję?
– To prawdopodobne. Strzelał zawodowiec. Bez żalu porzucił spluwę. I to nie byle jaką. Nie trudził się nawet, by sprzątnąć świadka. Strzał i odskok.
– Co dalej?
– Ekipa nadal pracuje. Gość, który strzelał, wyparował. Mamy nagranie z kilku kamer monitoringu, generalnie gucio widać. Obstawiło cię sześciu, może więcej speców od mokrej roboty. Tyle mamy zidentyfikowanych podejrzanych połączeń z bilingów sieci komórkowych. Dwóch przestało się łączyć w trakcie akcji i już potem nie uruchomiło telefonów. Wiesz coś o tym?
– To zapewne bazarowa ferajna wkurzona, że ktoś poluje na ich terenie. Nie pytaj...
Piotr westchnął ciężko. Bardzo ciężko.
– A ta twoja ferajna nie mogłaby wystawić nam głównego drapieżnika? Albo przynajmniej zostawić trupa na widoku?
– Nie wiem. Nie lubią was przecież, i to z wzajemnością. Jak Ruscy mnie namierzyli? Rozwaliłem telefon...
– Miałeś pluskwę wbitą w podeszwę buta. Szli jak po sznurku. Nie mogłeś uciec. Mieli twoje położenie na mapce w telefonach.
– Aha...
– Znasz tego gościa? – Nadinspektor wyjął z raportówki zdjęcie.
– To ten, co za mną lazł.
– No to zapamiętaj. Nie widziałeś go nigdy w życiu.
Robert spojrzał pytająco.
– Chyba się potknął na bazarze, bo do Targowej dokuśtykał ze złamaną nogą. Tylko że zdaje się, był już Ruskim niepotrzebny, bo zamiast zabrać go do bazy i opatrzyć, dziabnęli typa nożykiem pod żebro i zostawili siedzącego na przystanku. Chyba że to któryś z autochtonów go zaszlachtował.
Robert milczał. Jego przyjaciel też długą chwilę zbierał się w sobie.
– Ja pierniczę, ty nie masz gdzie łazić po zmroku, tylko po tak zasyfionych miejscach... W dodatku wywijasz numer za numerem. Dlaczego ci właściwie pomagam? – zapytał wreszcie zmęczonym głosem. – Powinienem już dawno temu cię wsadzić. Przywalić pałą... A zamiast tego kryję twoje grzeszki i swatam cię z własną siostrą.
– Może dlatego, że znamy się jak łyse konie, a ty jesteś za miękki na gliniarza – zasugerował Robert. – A może to, co robię, jest zbieżne z twoim poczuciem sprawiedliwości.
– Jeszcze jedno. Ktoś po południu przerył twoje mieszkanie. Chyba szukali papierów z tej teczki. Albo chcieli zgrać dane z lalki. Nasza ekipa zabezpiecza ślady. Prawdopodobnie czekał i tam na ciebie jakiś kiler, ale dali mu znać, że jest już niepotrzebny. Miałeś być zlikwidowany, jak wrócisz do domu. Może wcześniej planowali długą i szczerą rozmowę z biciem, przypalaniem i tak dalej... Ale wysiadłeś po drodze. Zmienili plany.
– W moim mieszkaniu jest system alarmowy.
– Nawet nie pisnął. Twoi sąsiedzi na szczęście niczego nie zauważyli i pewnie dzięki temu żyją. A teraz powiedz mi szczerze. Czy masz jakieś miejsce, gdzie mógłbyś pojechać i przyczaić się, powiedzmy, na pół roku? – zmienił temat Piotr.
Robert zamyślił się na chwilę i wreszcie kiwnął głową.
– Mam pewien pomysł.
– Czy masz pieniądze na daleki wyjazd? Jakiś fundusz operacyjny – policjant skrzywił wargi – tego waszego Grona Jarzębiny?
– Mam własne. Wprawdzie planowałem kupić samochód, ale to chyba pilniejsze.
– Zrobimy tak. Ty znikasz, a ja i nasi przyjaciele z kontrwywiadu spróbujemy posprzątać ten chlewik.
– Sure ... A moje rzeczy?
– Jakoś pokombinuję, żeby sweter i twoja zabytkowa pukawka wróciły do ciebie.
*
Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy w mały plecak. Przeszedłem się po mieszkaniu, zgarnąłem najbardziej wartościowe drobiazgi i schowałem do sejfu w sypialni. Byłem gotów. Zszedłem na parter. Siódma rano. Pan Maciek i pan Lucjan siedzieli w warsztacie zegarmistrza i oglądali brzeszczoty do laubzegi.
– Cóż pana sprowadza, panie Robercie? – zdziwił się lutnik.
– Muszę... muszę na jakiś czas wyjechać z Warszawy.
– Ktoś depcze panu po piętach? – zaniepokoił się.
– Niechcący nadepnąłem na odcisk bardzo złym ludziom. Bezpieczniej będzie zejść im z oczu. Na kilka tygodni, może na dłużej.
Nie okazali zdziwienia.
– Gdyby mogli panowie zajrzeć czasem do mojego mieszkania... Kwiatków nie mam, więc nie trzeba podlewać. Ale ot tak, sprawdzić, czy wszystko gra. – Położyłem na ladzie klucze.
– Oczywiście. – Zegarmistrz zgarnął je do kieszeni. – A gdyby nie grało?
– Telefonu raczej nie będę używał. Ale co kilka dni spróbuję zalogować się do netu i ściągnąć pocztę.
Читать дальше