Siadła na kulawym krześle pod oknem, nakryła ramiona derką i zagłębiła się w lekturze. Nie była jednak w stanie skupić wzroku na literkach. Myśli uciekały. Zjadła kilka płatków suszonego jabłka i dwie śliwki od przyjaciółki. Słodycz utrzymała się w ustach przez długą chwilę. Na moment dała złudzenie sytości.
Odłożyła książkę. Odechciało jej się lektury. Dawniej uwielbiała książki podróżnicze, ale teraz zadawała sobie pytanie, czy warto czytać o miejscach, których nigdy nie zobaczy, o ludziach, których nigdy nie pozna, o dzikich obyczajach pierwotnych ludów. Świat wokół przez ostatnie dwa lata stał się wystarczająco prymitywny i okrutny, a Niemcy i folksdojcze w niczym nie ustępowali ludożercom, o których czytała w książkach.
Potrzebuję czegoś weselszego, optymistycznego, powieści o ludziach dobrych i szczęśliwych, pomyślała. Książki, która pozwoli oderwać myśli od okupacji, od biedy, głodu, śmierci...
Nie miała nic do roboty, bezczynność ją męczyła chyba nawet bardziej niż ciężka praca, którą wykonywała dawniej. Wróciła do lektury. Nad miasteczkiem zapadał wieczór. Wkrótce nie była już w stanie odróżnić literek. Miała schowane spore pudełko świeczek, ale nie chciała ich zapalać. Przyjdą zimowe wieczory i noce, wtedy będą o wiele bardziej potrzebne. Stryszek wyziębiał się, widać było już parę z oddechu. Rachela wzuła grube wełniane skarpety. Posłanie przerobiła sobie już kilka tygodni temu. Na spód dała dwa worki słomy. Siennik nakryła starym materacem z trawy morskiej. Opatuliła go grubą końską derką, podwędzoną ze stajni i wypraną w ługu. Na to położyła kołdrę, na wierzch koc i jeszcze jedną derkę. Gdy wczołgała się do środka, skuliła i nakryła razem z głową, było całkiem przyjemnie, choć trochę ciężko i ciasno. Ale przynajmniej myszy nie biegały jej po twarzy. Ubranie przed snem rozkładała starannie na sienniku pod kolejnymi warstwami. Dzięki temu, gdy przebierała się rano, było suche i ciepłe.
Ułamała sobie mały kawałek podpłomyka i żuła go tak długo, aż zrobił się niemal słodki... Naraz rozpaczliwie zapragnęła napić się kawy. I zagryźć czekoladką... Stare łóżko zaskrzypiało pod jej ciężarem. Przez chwilę mościła się na sienniku.
Jeszcze jeden dzień za mną, pomyślała z melancholią. Ile już było tych ponurych okupacyjnych dni? Siedemset... I na razie nie zanosiło się na zmianę. A jeśli już, to na gorsze.
Zazwyczaj przed snem marzyła. To były marzenia ciepłe, optymistyczne, przyspieszające sen... Zaczęła wyobrażać sobie, że mieszka w Izraelu, w małej chatce na wzgórzu porośniętym drzewkami pomarańczy. I że ma sprzed drzwi widok na Morze Śródziemne... Że wszędzie jest ciepło i bezpiecznie. Wreszcie zasnęła.
Śniło jej się, że idzie drogą wiodącą przez las. Była jesień, drzewa gubiły kolorowe liście. Słońce niby to świeciło, ale wśród drzew było mroczno. Na pniach wisiały obfite brody porostów, jakieś kształty przemykały się wśród krzaków, ale gdy odwracała głowę w tamtą stronę, znikały jak zdmuchnięte. Domyślała się, że to wilki – wielkie płowe bestie. Czuła strach, ale one nie atakowały, nie pojawiały się nawet na widoku. Po prostu towarzyszyły jej krok w krok, niewidoczne, ciche i groźne...
*
Wyszorowanie korytarza na parterze było pracą ciężką, niewdzięczną i na swój sposób beznadziejną. Rachela uważała, że nie ma to najmniejszego sensu. Dzieciaki przesiedleńców biegały w tę i z powrotem, nanosząc nieustannie błoto z dziedzińca. Służąca ciągle szorowała ceglane płytki, ale nadal były brudne. Zaskrzypiały schody, to doktor Wiśniewski wracał od Bergerów.
– Biedna mała Rachela znów przy pracy – westchnął ze współczuciem.
Zostawiła szmatę i dumnie wyprostowała się na całą wysokość swoich siedemnastu... no, prawie siedemnastu lat.
– Dzień dobry, panie doktorze. Co z panem Bergerem?
– Ano niedobrze. Bez zmian, głęboka depresja, rzekłbym: na pograniczu katatonii – powiedział lekarz. – Może jakiś wstrząs wyrwie go z tego stanu, a może już nie... Gdyby tak wrócili jego synowie... Ale przecież nie wrócą. Może już nigdy?
Synowie kupca jeszcze we wrześniu trzydziestego dziewiątego, nie bacząc na swoje burżujskie pochodzenie, wstąpili do czerwonej milicji. Wystrojeni w czerwone opaski, gorliwie pomagali Sowietom. Przestali poznawać na ulicy przedwojennych kumpli, chętnie wygłaszali złote myśli „o polskiej świni, która wreszcie zdechła”. Sowieci obiecali im posady w gminie. Tyle tylko, że po dwu miesiącach, gdy młodzieńcy już czuli się panami miasteczka, wylano na nich wiadro zimnej wody. Granica została skorygowana i teren przejęli Niemcy. Lokalni komuniści nie czekali na samosąd ze strony mieszkańców, uciekli za Bug. Racheli ulżyło, bo starszy z braci, Ajzyk, przystawiał się do niej coraz nachalniej...
– Tak czy inaczej, z kupcem źle – podjął lekarz. – Po śmierci Estery utracił chęć do życia. Choć przecież nie jest taki stary. Nie tak dawno stuknęła mu pięćdziesiątka.
– W Chełmie jest szpital dla obłąkanych. Może umieliby mu pomóc? – zaczęła.
– Dziecko kochane, to ty nie wiesz? Niemcy jeszcze w styczniu czterdziestego wszystkich pacjentów... – Przeciągnął dłonią po gardle. – Tak sobie wymyślili, że w ich nowym lepszym świecie nie będzie już chorych na umyśle ani kalek.
Popatrzył na nią w zadumie.
– Dla Żydów też nie będzie miejsca. Słyszałaś, co dzieje się na wschodzie?
– Słyszałam – potwierdziła. – Podobno Niemcy, gdzie tylko się wedrą, mordują naszych. Całymi wioskami. Co do jednego. Ale tutaj, odkąd przenieśli posterunek, prawie spokój...
– Myślę, że tu będzie tak samo – powiedział poważnie doktor. – Ostrzegałem nie raz. – Zatoczył dłonią krąg, dając jej do zrozumienia, że ma na myśli wszystkich mieszkańców rynku. – Hitler nie da wam spokoju. Jeśli masz zamiar coś przedsięwziąć, zrób to teraz. Jak się za was wezmą na poważnie, będzie za późno. Wtedy już się nie wyrwiesz.
– Dziękuję za radę – bąknęła. – Ale co niby mogę zrobić?
– Zostaw ich i ratuj siebie. Twoi pobratymcy popadli w odrętwienie. Może to strach, może swoisty fatalizm typowy dla waszej nacji lub zgoła instynkt śmierci. Historia notuje podobne przypadki. Jeśli tylko masz przyjaciół z dala od miasteczka, przyjaciół, którzy cię przechowają, nie czekaj. Tu nic dobrego cię nie spotka. Jeszcze jedno. Podobno wysiedlają wszystkich Żydów z wiosek wokół Włodawy, aż do Chełma. Tam jest getto. Tych ze wschodnich gmin przenoszą do Hrubieszowa. Przyjeżdżają ciężarówkami, dają godzinę lub dwie na spakowanie i hajda. Niedobrze to wygląda. Coś się szykuje, coś bardzo niedobrego.
– Słyszałam różne pogłoski...
– Każdy słyszał, problem w tym, że trochę za dużo tych pogłosek. Co gorsza, wiele z nich to prawda! Mnóstwo Żydów Niemcy zagonili do budowy drogi między Chełmem a Sielcem. Przejeżdżałem tamtędy. Gonią ich do pracy bykowcami, a jeśli kto nie wyrabia normy, od razu kula w łeb i pogrzeb na poboczu. – Lekarz wzdrygnął się.
– Mówili kiedyś, że Hitler chce wszystkich nas wysłać na Madagaskar. Gadali też, że na Lubelszczyźnie Niemcy planują stworzyć wielkie getto dla wszystkich Żydów i Cyganów z całej Europy.
– Nie liczcie na to. – Pokręcił głową. – Ani na Madagaskar nie pojedziecie, ani do Palestyny. Nie dostaniecie też żydowskiego państewka na gruzach Polski. Po co by im było coś takiego? Jakby Hitler chciał się was tylko pozbyć, to w zeszłym roku pozwoliłby wyjeżdżać do Sowietów. A przecież nawet tego nie zrobił... Moim zdaniem przesiedlają was do gett, bo chcą was mieć w jednym miejscu. To może oznaczać, że planują coś gorszego. A ta wojna potrwa. Kto wie co nam wszystkim pisane? W każdym razie pamiętaj, że idzie sztorm. – Westchnął ciężko.
Читать дальше