– Ale żyje masa Romanowów z bocznych linii. Car regent Włodzimierz Kiryłowicz rezyduje przecież we Francji. Gdy tylko Hitler zajmie Moskwę albo Leningrad, koronuje go na cara. A gdy tylko ten poczuje się mocny, to Rosja strząśnie Niemców jak niedźwiedź strąca czepiające się jego futra kundle. Wtedy za taki jeden papierek kupisz pan cztery krowy! Carska Rosja była najpotężniejszym imperium świata i miała najsilniejszą walutę. I pan teraz pomyśl, panie Szwarc, jaki złoty interes ja panu proponuję. Pan dasz mi dziś za ten banknocik dwadzieścia litrów oleju, a za rok lub dwa kupisz pan cztery krowy.
– Panie Zając, ja nie przeczę, wizja to piękna, ale jak pan wiesz, Moskwy ani Leningradu jeszcze nie zdobyto, o koronacji cara niemieckie gazety nie wspominają nawet, a sądząc po tym, że sowieccy jeńcy w obozie w Chełmie mają ponoć jeszcze gorzej niż Żydzi w getcie, to i liczyć na to specjalnie nie można... Ja panu zaproponuję za ten banknot litr oleju, a gdyby faktycznie kiedyś był wart cztery krowy, to trzy panu oddam i jeszcze zadowolony będę, że dobry interes zrobiliśmy.
– Aj wej mir... Litr oleju za krowę, toż to rozbój w biały dzień...
– Nazywaj pan to, jak chcesz. Ale to geszeft tak wysokiego ryzyka, że inaczej się nie dogadamy. Litr dziś i trzy krowy po koronacji cara. Szojn?
– Szojn... – Zając skrzywił się demonstracyjnie, ale kiwnął głową na zgodę i po chwili wyszedł z butelką w ręce.
– Taki to szmonces geszeft, jak wszystkie, które dziś robimy, droga Rachela – westchnął olejarz. – Nic z tego nie będzie, żaden car nie wróci, a gdyby nawet, to w tej nowej Rosji Niemcy wprowadzą własne waluty, jak i w Polsce wprowadzili. Chcesz, to weź sobie na pamiątkę ten papierek, będziesz miała zakładkę do książki. Albo potraktuj jako los loteryjny z szansą na wygranie czterech krów.
– To po co mu pan sprzedał?
– Bo ma siedmioro dzieci, które zdychają z głodu. Tyle jeszcze mogę mu pomóc.
– To już tylko pamiątka? – Obejrzała banknot pod światło.
Choć upłynęło trzydzieści lat, od kiedy został wydrukowany, wyglądał jak nowy. Znaki wodne były wyraźnie czytelne, barwy nie wyblakły, minimalnie tylko pożółkł papier...
– Zdziwiłabyś się, ilu poważnych ludzi, i naszych, i gojów, nadal trzyma carskie pieniądze w przekonaniu, że jeszcze kiedyś nabiorą wartości... Był czas, gdy Piłsudski zajął Kijów, że całkiem niezły pieniądz za takie papierki dawali... No ale czego potrzebujesz? Mydło już się ścina, będzie gotowe pojutrze. I to na razie ostatnia partia, bo sodę coraz trudniej zdobyć, a i z tłuszczami tylko gorzej i gorzej.
– Potrzebuję świec... Choć waluta, którą dysponuję, też jest trochę przeterminowana. – Brzęknęła o ladę srebrną przedwojenną dziesiątką. – Ile to dla pana warte?
– Sanacja już raczej nie wróci, ale co srebro, to srebro. Mogę dać za to piętnaście sztuk – mruknął staruszek
– Czterdzieści – odruchowo zaczęła się targować.
– Wstydź się, sziksa, takie rzeczy wygadywać! Żebym ja był twoim ojcem, to za takie słowa rózgą bym siekł przez goły tyłek!
– Trzydzieści osiem?
– Miszagas! W tych czasach są inne ceny. Nu, osiemnaście dam. Zadowolona?
Po kwadransie wyszła ze sklepiku, niosąc w zawiniątku dwadzieścia sześć sztuk. Ostatnie pięć minut spędziła na targach o tę ostatnią.
– Szejen dank zajde! – zawołała wesoło przez uchylone drzwi i w locie złapała dwudziestą siódmą świecę, którą rozzłoszczony kupiec w nią cisnął. Nie była pewna, czy zrobił to dla żartu, czy w autentycznej złości, ale co świeca, to świeca...
Zabrzęczała w kieszeni tym, co jeszcze zostało z gotówki, a potem ruszyła do chrześcijańskiej jatki.
– Smalec? – zdziwił się rzeźnik, słysząc jej pytanie. – Chcesz kupić świński smalec?! To przecież dla was trefne świństwo... Porządny Żyd nawet końskiej uprzęży tym nie nasmaruje.
– Panie Malinowski, kto w dzisiejszych ciężkich czasach przywiązuje wagę, by jadać koszernie – westchnęła. – Powie pan lepiej, ile dostanę za dziesięć złotych?
– Pół kostki.
– A za takie dziesięć? – Pokazała dychę z Piłsudskim.
– A... za „dziadka”, no to, powiedzmy: dwa litrowe słoiki.
– Dwa słoiki i kawałek suchej kiełbasy – podbiła cenę.
Rzeźnik otaksował wzrokiem wychudzoną sylwetkę dziewczyny i spojrzenie mu zmiękło. Kiwnął głową. Gdy pakowała zakupy, spostrzegła w kącie znajome wiaderko na podroby. Było puste.
– Wiesz, że zabili starego Mikołaja? – odezwał się rzeźnik.
– Widziałam go przecież wczoraj? – zdziwiła się.
– Wezwali go wieczorem do Kurtza. Przyjechał jakiś ważny gestapowiec z Chełma. Pytali o kierownika szkoły. Mikołaj to jego stryjeczny dziadek czy ktoś taki. Pan Stefan podobno jest w Anglii, ale ktoś im podkablował, że widziano go w Chełmie. Stary nic nie wiedział, a może nie chciał powiedzieć. Zbili go strasznie. Dowlókł się jeszcze jakoś do chałupy. Doktor próbował go ratować, ale nie było jak. Pęknięta wątroba czy też śledziona, albo podobne obrażenia. Do rana się zawinął. Jutro lub pojutrze pogrzeb. Żal starego...
Westchnęła ciężko i zacisnęła wargi.
– Karmił wilki... – odezwała się po chwili.
– Ech, dziecko, żebyśmy my w jego wieku tylko takie dziwactwa mieli. Wilków, owszem, dawniej było tu trochę. Nie jakoś bardzo dużo, ale się trafiało. Ja raz takie spotkałem, jak po choinkę na święta poszedłem. Tnę drzewko, a tu dwa wylazły z krzaków. Myślałem już, że będzie źle, bo szybkie są i zwinne, więc siekierą ciężko się przed nimi obronić. A tu jeszcze dwa były. Ale na szczęście tylko pogapiły się na mnie chwilę i odeszły. Po pierwszej wojnie się tego namnożyło, bo masa martwych koni leżała po lasach, żarły i mnożyły się jak króliki. Ale potem wystrzelano je prawie do nogi. Od dawna nie słyszałem, żeby jakiegoś tu widziano, ale przed wojną raz jechaliśmy ze znajomkiem przez las i słyszeliśmy, jak wyją do księżyca. Stary leśniczy niejedno by pewnie opowiedział, ale zabili go zaraz na początku wojny.
– Co i rusz kogoś... – powiedziała.
– Ale jego to specjalnie, żeby był wakat na stanowisku. Kurtz potrzebował miejsce zwolnić dla swojego kumpla. Zezowaty Franek przed wojną był wioskowym obszczymurkiem i kłusownikiem, a teraz niemieckiego się uczy i lasów pilnuje – prychnął rzeźnik. – O Kurtzu gadają, że przed wojną mieszkał w okolicy, ale był złodziejaszkiem, tylko na robotę jeździł do Chełma. Tak czy siak, nikt nigdy nie widział, żeby pracował, ale zawsze miał pieniądze z kumplami w knajpie siedzieć... Też sobie hitlerowcy znaleźli „zarządcę”. Widać gorszej kanalii w pobliżu nie było.
– Wszędzie wyszukiwali miejscowych Niemców.
– Gdzie mu tam do Niemców, piąte przez dziesiąte w ich języku duka, bo faktycznie jego dziadek był stamtąd, a tu osiadł, żeby prowadzić u hrabiego roboty melioracyjne. Źle już musi być z Hitlerem, jak sobie takich pomocników wyszukuje... Tu i tak spokój w porównaniu z tym, co dzieje się w Warszawie czy Lublinie. Jeden znajomek mi opowiadał, że Niemcy znienacka grodzą ulicę i zgarniają jak leci wszystkich na ciężarówki. Kto nie ma papierów, że pracuje, tego wywożą do Niemiec na roboty. No i bez przerwy kogoś aresztują. Adwokatów, inżynierów, nauczycieli... Ale nie wiadomo, czy na śmierć, czy tylko do obozów. U nas tylko ten łajdak Kurtz i jego przydupasy... W ogóle źle się dzieje – burknął rzeźnik. – Jeden znajomek mi mówił, że już ostatnich Żydów z wiosek na wschodzie przesiedlają do getta w Hrubieszowie. A tych z Sielca wczoraj wywieziono do Chełma. U nas spokój, ale... – zawahał się. – Słuchaj, bo to może być ważne. Kurtzowa wczoraj kupiła dziesięć kilogramów pieczeniowego. Chyba szykuje duży obiad dla jakichś gości albo robi zapasy na kilka dni. Może jakiś oddział idący na front będzie kwaterował albo przyjadą gestapowcy i otworzą stały posterunek. A ty uważaj. Wyrosłaś, wyładniałaś. Wiesz, co mam na myśli... Ten cap Kurtz ma w nosie wszelkie banialuki o czystości rasy. Gwałci, co się nawinie. Nie leź mu w oczy. Masz cukier? – nieoczekiwanie zmienił temat.
Читать дальше