– Odrobinę...
– Jeśli planujesz gdzieś uciekać, podgrzej smalec i wsyp cukier do środka. Rozpuści się w tłuszczu, na litr spokojnie wejdzie i ćwierć kilograma bez zwiększenia objętości, zamiast dwu paczek masz wtedy jedną. Tylko nie jedz samego smalcu, bo jak jesteś nienawykła, to cię przeczyści... Tylko z chlebem, kartoflami, kaszą... Rozumiesz? Smalec to po słoninie i miodzie najlepsza rzecz. Jest bardzo sycący. Jedz po odrobinie takiego z cukrem i na bardzo długo ci starczy.
– Dziękuję za radę.
– Weź jeszcze wędzonkę. – Zawinął jej w gazetę dobrze wysuszony kawałek mięsa. – Jak przeżyjesz, zapłacisz po wojnie.
Podziękowała i ostrożnie przemknęła się do domu. Po kolacji ściągnęła ze stryszku nad stajnią stary plecak i zaczęła przeglądać swoje zapasy.
Otworzyła wiekowy, obity spękaną skórą kuferek. Wyjęła mały pakuneczek, rozsupłała rzemyk i odwinęła irchę. Tania, ale ładna mezuza wytłoczona z cienkiej miedzianej blaszki zabłysła lekko w świetle świecy. Dostała ją, gdy opuszczała sierociniec.
Czy będą jeszcze kiedyś drzwi, do których ją przybiję? – przemknęło jej przez głowę. Ciekawe swoją drogą, co dzieje się z doktorem Korczakiem...
Przedrzemała parę godzin. Gdy się zbudziła, było kilka minut po pierwszej. Zapakowała do plecaka wszystkie swoje rzeczy. Na dnie umieściła dwulitrową blaszankę z naftą. Owinęła ją dobrze w gazety. Wyżej zmieścił się pięciokilogramowy woreczek z kaszą. Słoiki ze smalcem, świece... Wszystko pozawijała dokładnie w gazety. Suszone jabłka, suszone śliwki... Na wierzch upchnęła ubrania. Dużo ich nie miała. Zagryzła wargi, ale nie odważyła się iść na kolejną wyprawę do pokoju zmarłej. Zrolowała swoją cienką kołdrę, owinęła ją prześcieradłem, pledem i obiema derkami. Pościskała jak mogła najmocniej, potem owinęła całość grubym rzemieniem i po wojskowemu dopięła do plecaka.
Wydobyła buty Estery ze schowka. Natarła noski odrobiną łoju. Wreszcie założyła grube wełniane skarpety i wzuła trzewiki. Pasowały idealnie. Podociągała sznurówki haczykiem. Stuknęła obcasikami. Zdmuchnęła świecę, a potem uśmiechnęła się krzywo i schowała ją do kieszeni. Sprawdziła, czy ma w kieszeni płaszczyka lornetkę, założyła plecak. Był upiornie ciężki, ale wiedziała, że musi dać sobie z tym radę. Zeszła ostrożnie po schodach, omijając najbardziej trzeszczące stopnie.
Otworzyła drzwi na dziedziniec. Ziąb panował taki, że w pierwszej chwili aż cofnęła się pół kroku. Zawahała się.
Może nie dzisiaj? – przeszło jej przez głowę. Pogoda paskudna... Tylko czy jutro będzie lepsza?
Zacisnęła zęby, poprawiła okulary i wyszła w ciemność przedświtu. Zamknęła drzwi na klucz. Cicho jak duch przemknęła się przez dziedziniec i dotarła do tylnej bramy. We wrotach była jeszcze mniejsza furtka. Dziewczyna ostrożnie zdjęła belkę ryglującą. Przekręciła klucz w zamku. Wyszła na uliczkę i zamknęła furtkę. Pierwsza, najłatwiejsza część drogi za nią. Teraz byle nikt jej nie zobaczył... Wyjrzała za róg budynku. Rynek tonął w ciemnościach, ale w świetle księżyca łatwo wypatrzyła trzy ciemne sylwetki. Stróża powinna stać na wyznaczonych stanowiskach, ale najwyraźniej nuda zwyciężyła i strażnicy zeszli się, by pogadać, albo i golnąć coś ukradkiem. Liczyła, że o tej porze chłopi, zakutani w jesionki i derki, będą dopalali ostatnie skręty z machorki, przeklinali służbę, a popijana ukradkiem wódka zdrowo zaszumi im już w głowie.
Dobra nasza, pomyślała.
Przemknęła się pustymi uliczkami do chaty starego Iwaszki. Dom od dwu lat stał pusty, strasząc wypalonymi oknami. Płot na szczęście znikł już dawno, rozkradziony po jednej sztachecie... Weszła na podwórze zarośnięte pokrzywami. Odpoczęła chwilę, odstawiwszy plecak na stary wóz. Rozmasowała ramiona. Przywykła do pracy, ale takich ciężarów nie dźwigała nigdy...
Minęła stodołę. Drzewa w sadzie, choć pozbawione liści i owoców, zasłaniały ją doskonale. Nie było wcale tak ciemno, jak się obawiała, odnajdywała dróżkę bez większego trudu. Doszła opuszczonymi ogrodami aż do kładki. Bała się, że ktoś może pilnować w tym miejscu, ale nie było żywego ducha. Przeszła po starych, trzeszczących dechach i ruszyła ścieżką przez pola. Najwyraźniej nikt jej nie zauważył, nie obudził się żaden pies... Niebo pojaśniało, gdy była już daleko na polach. Przyspieszyła kroku. Zboże i kartofle zwieziono dawno temu. Wokoło ciągnęły się ścierniska i pasy przeoranej ziemi. Nigdy nie bała się ciemności, ale poczuła się straszliwie samotnie. Chociaż miała na dłoniach dwie pary rękawiczek, zmarzły jej koniuszki palców. Zimny wiatr ze wschodu przenikał na wskroś.
W lesie, wśród drzew będzie cieplej, pomyślała.
Paski wojskowego plecaka cisnęły w ramiona, ciężar dusił do ziemi... Na szczęście, zanim zrobiło się zupełnie jasno, znalazła się na skraju lasu. Nikt chyba jej nie zauważył, nie widziała żadnego pościgu. Nad kominami miasteczka snuły się poranne dymy. Ludzie rozpalali w piecach, rozdmuchiwali żar... Patrzyła na ten obraz. Co powie Bergerowa, gdy spostrzeże, że Racheli nie ma? Kto wie, może nawet ucieszy się, bo nie będzie musiała jej już karmić. Ale jak zajrzy do pokoju zamordowanej córki i odkryje brak butów...
– Musiałam, po prostu musiałam – westchnęła.
Odpoczywała długą chwilę na skraju linii drzew. Faktycznie, w miejscu osłoniętym przed wiatrem ziąb dokuczał znacznie mniej. Pierwszy etap ucieczki się powiódł, ale teraz, gdy wydostała się z miasteczka, straciła pewność siebie. Wiedziała, że trzeba przejść przez lasy, ale po ich drugiej stronie była tylko raz w życiu, w pierwszym roku służby, jeszcze przed wojną. Owszem, czasami wyprawiała się na grzyby ze znajomymi, parę razy była tu także z Kaśką, ale pan Berger obawiał się zatrucia i w domu darów lasu nie jadano... Czy dobrze zapamiętała, że faktycznie stoją tam stodoły? A może coś jej się pomyliło?
Wyobraziła sobie, jak wygrzebuje wygodną norę w słomie. Zdrzemnie się, aby nadrobić zarwaną noc, i pomyśli, co dalej.
Plecak był porażająco ciężki i po chwili namysłu ukryła go w wykrocie, starannie przysypując liśćmi. Wyszukała ścieżkę prowadzącą w odpowiednim kierunku i ruszyła ostrożnie. Las był spokojny i cichy. O tej porze roku raczej nie natknie się na grzybiarzy. Prawdziwym zagrożeniem był zezowaty leśniczy, ale liczyła na to, że wieczorem biesiadował z Kurtzem i teraz odsypia całonocne pijaństwo. Szła dobre czterdzieści minut. Minęła stary cmentarz z pierwszej wojny światowej. Krzyże poprzekrzywiały się, płot pokrywał mech. Z metalowych tabliczek wiatry i deszcze ścierały nazwiska rosyjskich i austro-węgierskich żołnierzy, którzy padli na okolicznych polach niespełna trzydzieści lat temu. Las nadal nosił ślady tamtych walk. Ścieżka kilkakrotnie przecinała stare okopy. Carscy sołdaci wykopali tu kilka rzędów transzei, bronili się dobre dwa tygodnie, zanim ulegli.
Wreszcie pomiędzy drzewami pojaśniało. Jeszcze kilka minut marszu i wyszła po drugiej stronie. Daleko w dolinie leżała niewielka wioska. Rachela wyjęła z kieszeni teatralną lornetkę Estery. Widziała strzechy obór i domów, nad kominami snuły się dymy. Krowy wypędzono na pastwisko, choć niewiele mogły sobie naskubać. Ale stodół w pobliżu lasu, które zapamiętała z tamtej przejażdżki, nigdzie nie było widać.
To nie to miejsce, zrozumiała. One muszą stać gdzieś na wschód albo na zachód ode mnie...
Powędrowała brzegiem lasu najpierw w prawo. Przeszła może kilometr, ale nie znalazła zabudowań. Zawróciła i poszła dla odmiany w lewo. Ale i tu spotkało ją rozczarowanie.
Читать дальше