– Nic nowego. Przesiedleńcy żrą się między sobą i z Bergerową też.
– A Berger?
– Bez zmian. Od śmierci córki nie powiedział ani słowa. Czasem tylko po nocy wrzeszczy jak opętany, ale to przez sen chyba. Mnie pani wysłała do Zylbersztajna z zapytaniem, czyby nie kupił beli sukna. Ale nie jest zainteresowany... Nie w głowie mu teraz interesy.
– A komu w głowie? – westchnęła Kaśka. – No może naszemu burmistrzowi. – Wydęła wargi. – Ten to jak pączuszek w maśle, ciągle chla z niemieckimi żandarmami... Zapytać aptekarza?
– Zapytaj. Cena naprawdę okazyjna.
– Słyszałaś o tym Weisbergu? – Kaśka ściszyła głos.
– Weisbaumie. Słyszałam. Tygodnia nie ma, żeby kogoś nie pobili albo nie zastrzelili... Pewne nie miał pieniędzy, by się opłacić Kurtzowi i jego bandzie.
– Jakby znów do was przyleźli, to uciekaj.
Rachela uśmiechnęła się tylko smutno w odpowiedzi. Rada była życzliwa, jednak pomysł trochę trudny do realizacji...
– Jak myślisz, co z tego dalej będzie? Co wasi sądzą? – Służąca aptekarzostwa też nabrała odruchu ukradkowego rozglądania się dookoła.
– Jedni mówią, że będzie gorzej, a inni, że lepiej. Są i tacy, którzy twierdzą, że Hitler wykończy wszystkich Żydów na świecie. A inni, że Jahwe go wcześniej pokarze. Mówią, że to już się dzieje, że dobiega czas dany złu, a atak na Rosję to objaw szaleństwa.
Rachela sama też rozejrzała się wokoło, ale na rynku panował spokój. Jesienne popołudnie było chłodne, chmury zasnuły już całe niebo, ludzie siedzieli w domach.
– No nie wiem, przecież Polacy pokonali Sowietów w dwudziestym pierwszym.
– Inżynier twierdzi, że ich można pobić, ale nie da się podbić. Zbyt wielki kraj, za dużo ludzi, przemysłu i tak dalej... – mruknęła Rachela.
Kaśka nie odpowiedziała, grzebała w torbie, aż wreszcie triumfalnie wyciągnęła papierowy pakuneczek.
– Suszone śliwki, weź, proszę, od wuja dostałam.
– Dziękuję. Ale może połowę?
– Bierz, bierz, ja jeszcze trochę mam z poprzedniego razu... Po wojnie mi odpracujesz.
Pożegnały się. Rachela wróciła do domu. Siedziba kupca Bergera stała w południowej pierzei rynku. Od frontu na parterze mieścił się kantor, gdzie właściciel dawniej załatwiał interesy. Od tyłu był wjazd na dziedziniec, a obok stajnie, magazyny i oficyny, w których czasem nocowali chłopi, jeśli przyjechali z daleka. Dziewczyna dotknęła mezuzy przybitej do drzwi i zapukała.
Przed wojną drzwi wejściowych nigdy nie ryglowano, pomyślała ze smutkiem. Dwa lata raptem, a tak wiele się zmieniło...
Przypomniała sobie jesień trzydziestego ósmego: wozy pełne worków pszenicy i ona, wtedy trzynastoletnia, ale ważna i kompetentna, służąca samego pana Bergera, wyznaczająca miejsca, gdzie kto ma stawiać furę, jak rozlokować na noc konie, wskazująca drogę do pompy, pobrzękująca dumnie pękiem kluczy. I zawsze było ją stać, by raz lub dwa w tygodniu wieczorem po robocie iść z Kaśką na ciastka. A czasem to Estera, gdy była w dobrym humorze, zapraszała je obie. Teraz nie powierzano jej nawet kluczy do drzwi frontowych...
Minął ją stary Mikołaj. Przez ostatnie lata wyraźnie zniedołężniał. Kuśtykał wsparty o laskę, ale w ręce jak zwykle niósł wiaderko z jakimiś podrobami. Już przed wojną Rachelę zastanawiał ten wiekowy dziwak. Raz w miesiącu obchodził rzeźników, zbierał niesprzedane ochłapy, czasem kości i podroby, a potem zanosił je na skraj lasu. Jak mówił – dla wilków. Byli ludzie, którzy sarkali na te zwyczaje. Wprawdzie w okolicy od lat nikt nie widział wilka, ale obawiano się, że tak regularne wykładanie padliny może je wreszcie przywabić...
Nadal nikt nie otwierał. Zapukała raz jeszcze i wreszcie usłyszała stuknięcie zasuwy. Drzwi uchyliły się na szerokość łańcucha, zatrzasnęły i uchyliły ponownie na tyle, by można się było wślizgnąć do wnętrza sieni.
– I czego łomocze, nie pali się przecież! – burknęła Bergerowa. – Co załatwiła?
– Zylbersztajn nie kupi sukna. Ale ma na sprzedaż dwadzieścia blaszanek nafty i inne rzeczy... O, tu kartkę ze spisem dał.
Gospodyni wzięła papier i schowała do kieszeni. Przeczyta później, pomyśli...
– A na sztych co da? – zapytała już trochę mniej oschłym tonem.
– Proponuje dziesięć wojskowych konserw.
– Wieprzowina?! Bandyta!
Dom był wyziębiony i przez cały dzień huczało w nim jak w ulu. Niemcy jeszcze w ubiegłym roku dokwaterowali Bergerom cztery liczne rodziny wyrzucone z Poznania. Potem przesiedlono jeszcze dwie z Radomia. Gospodarze w pierwszej chwili nawet się ucieszyli. Roili sobie, że tak nawiązane znajomości mogą zaprocentować w przyszłości. Szybko stało się jednak jasne, że nic z tego nie będzie. Przybysze odgrodzili się jakby szczelnym murem. Zajęli wszystkie wolne pomieszczenia, w tym trzy magazyny, w których Berger przed wojną trzymał zboże. Nawet w stajni naskładali jakieś swoje kufry z dobytkiem.
Ich dzieciaki całą bandą biegały po dziedzińcu, roiły się w korytarzach i niemożebnie wręcz hałasowały. W tej ciasnocie ciągle dochodziło do kłótni. Utrzymanie porządku w domu stało się niemożliwe. Rachela początkowo liczyła, że dorobi sobie praniem, prasowaniem lub cerowaniem. W sierocińcu nauczyła się też szyć i haftować. Ale przybysze nie potrzebowali jej usług. Prawdopodobnie nie mieli pieniędzy lub bali się je wydawać. Wszystko robili sami.
Może gdyby Berger był zdrowy, inaczej by to wszystko wyglądało? – pomyślała.
Zaszła do kuchni. Na piecu inżynierowa gotowała obiad. Ustawiła garnki w piramidę, na spodzie w największym gotowały się kartofle, wyżej zupa, a na samym szczycie stał czajnik. Para z dolnych naczyń nagrzewała wyższe. Dzięki temu zużywało się znacznie mniej opału. Wprawdzie na prowincji brak węgla nie był tak dotkliwy, jak w dużych miastach, palono głównie drewnem, ale przez dwa lata okupacji oszczędność wszystkim weszła już w krew. Dziewczyna stanęła w kąciku. Przekręciła klucz w zamku. Wyjęła ze swojej szafki miskę. Rozmieszała odrobinę mąki z wodą i oliwą, a potem wbiła jedno jajko. Zagniotła ciasto. Położyła cienkie placuszki na rozpalonej blasze wokoło garnka inżynierowej. Wolałaby zagnieść i ugotować kluski, ale wiedziała, że babsztyl nie pozwoli jej dostawić garnka obok swoich. Kobieta popatrzyła na podpłomyki chmurnie, ale nic nie powiedziała. Chyba nie chciała się zniżać do rozmowy z „dziadówką”. Rachela siadła na zydlu pod oknem i wyjęła z kieszeni płaszczyka książkę.
Udawała, że czyta, ale myśli nie były w stanie ulecieć ku dalekim krainom, odmalowanym mistrzowsko przez Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego.
Wszystkim ciężko, ale zamiast sobie pomagać, ludzie warczą na siebie, gotowi pozagryzać się o byle głupstwo, westchnęła w duchu. Wojna obudziła w ludziach to, co najgorsze, a w niektórych, dla odmiany, to, co najlepsze... Dotknęła torebki z suszonymi śliwkami.
Prychając silnikiem, ulicą przejechał samochód. Obie wzdrygnęły się. Kobieta wyjrzała ostrożnie, a potem uspokajająco machnęła ręką. Podpłomyki zarumieniły się od spodu. Dziewczyna ostrożnie odwróciła je na drugą stronę.
– Mogłaby trochę opału sama zdobyć – inżynierowa burknęła półgłosem, patrząc obojętnie za okno.
Rachela nie odpowiedziała na zaczepkę. Bo i co miała powiedzieć? Ta baba gotowała na drewnie z zapasów Bergerów. Zresztą w tym domu służąca była poniekąd u siebie, bo to miastowych dokwaterowano.
Z podpłomykami na talerzyku wdrapała się na swoje poddasze. Facjatka była wychłodzona. Dziewczyna z żalem popatrzyła na od dawna nieużywany piecyk – popularną blaszaną kozę. Wprawdzie zachomikowała sobie na stryszku setkę polan i dwa worki dobrze wysuszonych patyków, ale trzymała to na czarną godzinę. Wszyscy spodziewali się długiej, ostrej zimy. Jedyną pociechą była świadomość, że armia Hitlera niebawem pozna uroki rosyjskich mrozów.
Читать дальше