– Gdzie to ma biegi?!
– Ta wajcha z białą końcówką.
– Przekładnia zmiany biegów w kolumnie kierownicy?! Nie umiem tak...
– Przestań mędzić, powrzucaj chwilę na sucho, aż się nauczysz, i naprawdę musimy ruszać! Nie podoba mi się to wszystko!
– Tato, ja chcę siku! – zawyła Mariolka.
– To idź i zrób – jęknął. – Tylko na jednej nodze!
– Ja już wcześniej chciałam, ale w domu zamiast ubikacji była rupieciarnia...
– Patrz tam – wskazał jej wychodek. – Ta budka z serduszkiem wyciętym w drzwiach to sławojka. Tam się takie rzeczy robi.
Dziewczynka pobiegła, ale zaraz wróciła.
– Nie będę tam sikać! – oświadczyła stanowczo. – Śmierdzi. I nie ma papieru toaletowego, tylko pocięta gazeta. A w tej dziurze do srania mieszkają pająki!
Młody był naprawdę zdolny. Po mniej więcej pięciu minutach opanował podstawowe funkcje pojazdu. Ruszyli z kopyta. Ucieczka wójta uszła uwagi mieszkańców. Tubylcy mieli na głowie inne problemy. Jedni łapali rozbiegnięte kury, inni biegli nakosić trawy dla głodnych krów, ktoś gonił konia, który uciekł
mu z podwórza...
– Na Krasnystaw, na zachodzie musi być jakaś cywilizacja! – zadysponował Wojciech.
– Tato, ja chcę siku! – marudziła mała.
Syn dodał gazu i pojazd, lawirując między kurami i gęśmi, rozpędził się powoli do sześćdziesięciu na godzinę. Minęli młyn. Naraz samochód gwałtownie wyhamował, jakby uderzył w wielką poduchę. Wojciech przydzwonił czołem w szybę, córka rozpłakała się przestraszona.
– Jak jeździsz, pacanie! – wójt wydarł się na syna. – Żebym wiedział, tobym ci nie dał na łapówkę dla egzaminatora!
– To nie ja – zaprotestował kierowca. – Coś mnie zatrzymało...
Wygasił silnik, zaciągnął ręczny, a potem wysiadł i zaczął macać przed sobą w powietrzu. Minę miał
przy tym dziwnie rozanieloną.
– No co tam? – parsknął ojciec.
– Pole siłowe, nie przepuszcza. Zresztą sam zobacz...
Wojciech podszedł i wyciągnął rękę. Faktycznie w powietrzu wisiała niewidzialna, lekko elastyczna przeszkoda. Wójt pomacał ją dłonią, zamarł, znowu pomacał... Uśmiechnął się mimowolnie, ale otrzepał
dłonie i cofnął się dwa kroki do tyłu.
– Jak w mordę dał! Pole siłowe w cycusie – westchnął młody z ekstazą w głosie. A potem rzucił się naprzód i macał, macał, macał...
– No cóż, w sumie to kto powiedział, że pole siłowe musi koniecznie być gładkie? – wzruszył
ramionami włodarz gminy. – Ten stary zboczeniec Wędrowycz mógł i gołe zady wymyślić...
– Wędrowycz? A skąd wiesz, tato, że to jego sprawka? – młody oderwał wargi od przeszkody.
– A czyja niby? Znasz tu w gminie jeszcze jakiegoś czarownika? Tylko jak przejedziemy? Ty! –
wrzasnął na syna, który szczodrze obśliniał pocałunkami przeszkodę. – Zostaw to, bo powiem matce!
Zobacz za rowem, czy nie ma w tym jakiejś dziury!
Niestety, chłopak przeszedł kilometr, nie natrafiając na żaden otwór. Spróbowali jeszcze szosy na Chełm, ale i tam było podobnie. Osada otoczona została okrągłym wałem o średnicy około czterech kilometrów.
Zaparkowali na podwórzu. Mariolka poszła do domu. Wójt popatrzył z niechęcią na oborę, skąd dobiegały coraz głośniejsze ryki.
– Wydoić trza – burknął. – Skombinuj czyste wiadro i chustę z gazy, pokażę ci, co i jak... Stołek po prababce na szczęście stał od dwudziestu lat w tym samym miejscu. Wójt klepnął krowę po zadzie, by się odpowiednio ustawiła, nakrył wiadro gazą i zabrał się do dojenia. Mleko strużkami popłynęło do wiadra. Potem kazał spróbować synowi. Chłopak nawet szybko nauczył się unikać
chlaśnięć krowim ogonem. Po półgodzinie wiadro było prawie pełne.
– No widzisz, nie takie to trudne.
– Tato?
– No co?
– A co zrobimy z tym mlekiem? Mamy go z dziesięć litrów. A po wieczornym dojeniu będzie jeszcze dziesięć, to dwadzieścia razem, a rano dojdzie... Gdzie my to będziemy trzymać? W wannie?
– Mleko? Wypijemy może...
– Dwadzieścia litrów dziennie na troje?!
– To może sery zrobimy, masło... – grzebał w pamięci, usiłując sobie przypomnieć.
– Kto tyle zeżre? To bez sensu...
– Postaw w jakimś chłodnym miejscu, potem pomyślimy. – Wojciech stanowczym gestem podał
chłopakowi wiadro.
– Tato, ja chcę siku! – zawodziła Mariolka.
– Idę się przejść po miasteczku. W końcu jestem wójtem. Trzeba dopilnować spraw... Z ulgą opuścił obejście. Na ulicy wyciągnął z kieszeni paczkę „Sportów”. Zapalił, zaciągnął się, oczy poszły mu w słup. Zawartość smoły i nikotyny kpiła sobie z wszelkich norm ISO przewidzianych przez Unię Europejską. Przez ostatnie dwadzieścia lat palił tylko wykwintne zagraniczne papierosy, których dym delikatnie pieścił mu podniebienie. Tu po drugim sztachnięciu prawie wypluł płuca...
– Jak nie wrócimy do naszej rzeczywistości, rzucam palenie! – po raz osiemdziesiąty podjął tę samą
męską decyzję.
Przed urzędem gminy stał tłumek wyborców. Wyglądali, jakby go oczekiwali. Bardak rozdeptał peta i podszedł do nich, uprzejmie uchylając maciejówki.
– Czym mogę służyć obywatelom? – zapytał.
– Chcielibyśmy dowiedzieć się, co urząd gminy planuje w zaistniałej sytuacji – warknęła jakaś babina w chustce.
– Urząd gminy powołał już sztab kryzysowy – zełgał Bardak. – Szukamy usilnie wyjścia z sytuacji.
– A konkretnie? – zapytał ktoś.
– A konkretnie, to badamy sprawę. Osobiście dokonałem rekonesansu i badań organoleptycznych otaczającej miasteczko bariery. Pracujemy nad tym ze wszystkich sił – kolejne łgarstwo gładko spłynęło z jego ust.
Ludzie nie wyglądali na przekonanych. Wolał się wycofać, by uniknąć kolejnych niepotrzebnych pytań. Wszedł do budynku. W urzędzie byli już jego wujowie Maciej i Tomasz Bardaki. Jak przez mgłę
przypomniał sobie, że wieczorem po imprezie wyznaczył im jakieś funkcje.
– Jak wygląda sytuacja? – zapytał.
– Jesteśmy kompletnie odcięci od świata – zameldował Maciej. – Nie działają telefony ani teleksy na poczcie. Radio odbiera tylko muzykę, głównie przeboje z lat siedemdziesiątych i klasykę. W telewizji na dwu programach lecą filmy z czasów PRL, i to te najnudniejsze. Osadę otacza bariera wytłoczona w biusty... Nie da się jej przebić, chłopaki z kółka rolniczego próbowali taranować kombajnem.
– Posłałem piętnastu naszych, żeby odszukali Wędrowycza. Idę o zakład, że to jego sprawka –
zameldował Tomasz.
– Brawo, moja szkoła!
W tym momencie w drzwiach stanęła zadyszana bratanica Wojciecha.
– Wujciu kochany, zrób trochę porządku jako sołtys – rozszlochała się.
– Jestem wójtem!
– To jako wójt... Wyobraź sobie, ta wywłoka z tekstylnego... Nie dość, że nie mają pampersów, tylko same pieluchy tetrowe, to jeszcze rajstop zbrakło, są tylko pończochy, ale nie samonośne, tylko bez gumek. W dodatku moja zamówiona kiecka... Zobacz, co mi wcisnęli, wczoraj była jeszcze dobra, a dziś
się zaczarowała, ale te łachudry nie chcą przyjąć reklamacji! – Wybuchła płaczem. Wujaszek obejrzał podaną mu sukienkę.
– Kiecka jak kiecka – zawyrokował. – Co w niej dziwnego?
– Beznadziejny krój! Obciachowy kolor! A ta tkanina... Plastik jakiś, pocę się w tym jak mysz kościelna.
– Dobrze, spisz to wszystko, w punktach najlepiej. – Podsunął jej kartkę i długopis. – A ja po południu osobiście dopilnuję, żeby dostali za swoje... Na razie pracujcie, mnie wzywają obowiązki społeczne i rodzinne – pożegnał wujaszków.
Читать дальше