– Ostrożnie, bo włączysz i zużyjemy pytanie – ostrzegł go małpowaty. – A tak w ogóle jak się to uruchamia? – zagadnął Izydora.
– Tego to już nie wiem – przyznał wspólnik.
Egzorcysta westchnął z politowaniem i wydobył z szuflady różdżkę, którą kiedyś zabrał dziwnemu typkowi cierpiącemu na zanik nosa.
– Zaraz, zaraz, jak to szło... Avada ked... Nie... Expeliar... Nie... O, wiem. Hokus-pokus! – powiedział
i machnął różdżką.
– Nie działa – zmartwił się Bardak.
– To może... Abrakadabra. – Jakub machnął ponownie.
Z różdżki sypnęło iskrami.
– Może należało najpierw szmerglem przejechać, albo chociaż grynszpan zeskrobać – gderał Semen, ale jego obawy okazały się płonne.
Lusterko dziwnie zafalowało i nieoczekiwanie jego gładka strona zalśniła, jak świeżo wypolerowana. Zajrzeli ciekawie, ale zamiast swoich mord ujrzeli odbicie Pytii. Dziewczyna była piękna. Obłędnie. Miss uniwersum mogłaby jej własnym bikini diadem polerować... Miała grube brwi, wspaniały warkocz wijący się jak wąż i słodką buzię, w której można się było zakochać od pierwszego wejrzenia. I wszyscy czterej dali się porwać burzy uczuć. Izydorowi przypomniała ukochane wnuczki studiujące w mieście. Sołtys przypomniał sobie, jak przed dwudziestu laty jadł golonkę z japońskiej turystki. Semen westchnął
na wspomnienie rautu w ogrodach Carskiego Sioła, kiedy to poznał cztery córki cara Mikołaja i przez kilka godzin zabawiał je anegdotami z życia pułku. Wędrowycz otarł ślinę cieknącą po brodzie i tytanicznym wysiłkiem woli powstrzymał się od myślenia o cyckach wieszczki, rysujących się wyraźnie pod cienkim, półprzejrzystym peplos.
– Lusterko, podaj nam, proszę, aktualne numery do totolotka – egzorcysta zakwilił czule, jak ptaszyna polna, i spróbował wygiąć wargi w banana.
Nienawykłe do takich grymasów mięśnie twarzy zareagowały wściekłym bólem. Antyczna piękność spojrzała na niego z uśmiechem. Uśmiech ten uświadomił mu nieoczekiwanie, że samo towarzystwo kobiet też może być przyjemne i że niekoniecznie zaraz należy je od razu wyłuskiwać
z ubrań.
– Oκτακόσια ένα, τετρακόσια πενήντα, τετρακόσια πενήντα – w zatęchłym powietrzu szopy rozległ się
melodyjny tryl, a potem lusterko pękło z trzaskiem i ponownie pokryło się tysiącletnią skorupą śniedzi. Obraz czarującej dzieweczki znikł bezpowrotnie.
– Że co!? – zdumiał się Jakub. – Co ona zagęgała? Wadę wymowy ma czy jak?
– A czegoś się spodziewał? – prychnął kozak. – Greczynka w końcu, to i po grecku gadała. Ciesz się, że w ogóle zrozumiała pytanie!
– Kuźwa! I co teraz... Tyle tysięcy lat w lustrze siedziała, nie miała nic do roboty, mogła po polsku się
nauczyć przez ten czas! – irytował się Wędrowycz. – Załatwiło nas jej lenistwo na cacy...
– Na szczęście – kumpel spojrzał na Jakuba z wyższością – uczyłem się w młodości języków klasycznych, w tym starożytnej greki. Nie zapomniałem liczebników i wiem, co powiedziała... Atmosfera zwarzyła się w jednej chwili. W chacie zapadła ciężka, martwa cisza. Spojrzenia Jakuba, sołtysa i Izydora zamieniły się w sztylety.
– Domagam się stanowczo natychmiastowego zdemokratyzowania sytuacji i upowszechnienia posiadanej wiedzy poprzez udostępnienie jej wspólnikom – warknął egzorcysta. – A w szczególności mnie.
– Osiemset jeden, czterysta pięćdziesiąt, czterysta pięćdziesiąt – Semen chyba się przestraszył. Dłoń Bardaka zawieszona nad kuponem zamarła.
– O jasna cholera – wykrztusił.
– No co? Zapisuj w te kratki i gonimy do kolektury – szturchnął go Wędrowycz.
– To nie jest kombinacja, tylko coś dziwnego...
– Numer do zadzwonienia na infolinię?! – kozak odgadł jako pierwszy. – Chciałeś numery do totolotka... – Wycelował pożółkły palec w stronę Jakuba.
A potem zaniósł się obłąkańczym rechotem. Wędrowycz powoli zmienił kolor na buraczkowy, i to bynajmniej nie ze wstydu.
– To może ja już sobie pójdę. Lusterko trzeba odłożyć do gabloty... – burknął sołtys. – A ty, Wędrowycz, żebyś się nigdy więcej nie ważył mówić, że jesteś mądrzejszy od mieszkańców Dębinki!
– Na mnie też już pora. – Izydor, widząc, co się święci, rakiem zaczął wycofywać się w stronę drzwi, a potem smyrgnął za próg.
– Może się i pomyliłem – mruknął egzorcysta, zezując w ślad za wrogiem. – Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Od dłuższego czasu szukam pretekstu, żeby urządzić Bardakom kolejną rzeźnię, a tak się szczęśliwie składa, że teraz jest powód.
– Jaki? – zdumiał się kozak.
– Ano taki, że wiszą nam dwanaście milionów złotych i nie ma najmniejszych szans, żeby to kiedykolwiek oddali...
===aFBjUmZQ
Wybory
Przewodniczący komisji wyszedł z wnętrza lokalu wyborczego. Dreptał jakby trochę
po omacku, twarz miał bladą, wzrok błędny... Dotarł do krawędzi podestu i tu, u szczytu schodów, uniósł
głowę. Mimo późnej pory przed szkołą stał zwarty tłum mieszkańców. Od kilku godzin czekali na wynik... Na ten widok mąż zaufania zmieszał się jeszcze bardziej. Widać było po nim wyraźnie, że najchętniej zapadłby się pod ziemię. Spojrzał na rozpięty między drzewami transparent i westchnął ciężko. Marek Kociuba naszym wójtem – krzyczały litery.
– No i co? – ktoś przerwał niezręczną ciszę.
– W wyborach uzupełniających nowym wójtem gminy został Wojciech Bardak – oświadczył łamiącym się głosem przewodniczący. – Przepraszam najmocniej za ten wynik, ale dwa razy przeliczyliśmy głosy i, niestety, wychodzi czarno na białym...
– On po prostu ma za dużo krewnych i znajomych! – rzucił ktoś. – Próbował, próbował, wreszcie przeważyło...
– Niezupełnie. – Urzędnik bezwiednie zmiął w dłoni protokół. – Wojciech Bardak zdobył ponad sześćdziesiąt procent głosów.
A potem wyjął chusteczkę i zaczął bezgłośnie łkać.
– Wódę stawiał, żeby na niego zagłosowali! – jakaś babina wykazała się głęboką znajomością
procedur demokracji bezpośredniej.
– Hurraaa! – Przedstawiciele klanu Bardaków, licznie obecni przed szkołą, podrzucili w górę czapki.
– Zwycięstwo!
– Do knajpy, trzeba to uczcić! – ryknął gromko Izydor. – Zapraszamy też naszych popleczników!
Zwolennicy nowych porządków, wznosząc radosne okrzyki, tłumnie ruszyli za nimi. Nieliczna grupka akolitów kontrkandydata ponuro milczała. Postali jeszcze chwilę, a potem ten i ów wzruszył ramionami w bezsilnej złości i rozeszli się do domów. Pozostał tylko niepotrzebny już transparent, smutno powiewający na drzewie.
Do gospody wcisnęły się co najmniej dwie setki świętujących. Kolejnych trzystu rozlokowało się na ulicy i w parczku. Stoliki i krzesła wyleciały oknem, bo przeszkadzały. Ale ajent nawet się o to nie obrażał. Nowo wybrany włodarz gminy sypał kasą jak z rękawa. Stawiał wszystkim zwolennikom. Dochodziła północ, gdy przed gospodę zajechał zdezelowany autobus. Wojciech Bardak przystawił sobie drabinę i z megafonem w dłoni wdrapał się na dach. Wszyscy ucichli. W parczku umilkły pijackie śpiewy.
– Przyjaciele, wyborcy ukochani! – wydarł się nowy wójt. – Dziś zaczyna się nowa era w dziejach
naszej miejscowości. Tworzymy oto historię! Po raz pierwszy od pięciuset lat przedstawiciel mojego rodu zdobył władzę i dostęp do gminnej forsy...
Читать дальше