Kolejny dzień zaczął się od potyczki. Koło południa zwieziono dwadzieścia furmanek rannych. Doktor, Pawło i Igor przez dwie godziny zwijali się jak w ukropie. Kubuś przynosił opatrunki, gotował wodę, dźwigał butle z karbolem, a co jakiś czas wywoził nieboszczyków do dołu za szpitalem.
– Będziesz amputować co trzeba – rozkazał ojciec, gdy chłopak wrócił z kolejnego kursu. – Pan doktor narysuje wiecznym piórem kreskę, a ty po niej tniesz piłą.
– Hy – ucieszył się chłopiec. – A jak krew się rzuci?
– Zapomniałbym, najpierw opaski uciskowe powyżej cięcia. – Ojciec podał mu pęk rzemiennych pasków.
– Chyba im się to nie spodoba... To urzynanie.
– Igor ci pomoże, przytrzyma.
– A on nie mógłby ciąć? To fachowiec, a mnie wprawy brakuje...
– Rękę rozharatał przy operacji – wyjaśnił ojciec.
– Nie ja rozharatałem, tylko tyś mnie chlasnął – burknął felczer. – Ze trzy dni minie, zanim się wygoi.
– No więc – Pawło dyplomatycznie zmienił temat – Prusaków tniesz piłą zardzewiałą, naszym dajesz znieczulenie, reszta normalnie.
– Tatko?
– Hę?
– A którzy to nasi? Po mundurze rozpoznawać można, ale carskich nie lubię, a tamci tu przyleźli... Pawło zadumał się na chwilę.
– Nasi to Polacy – zawyrokował wreszcie. – Nieważne, w jakim mundurze. No jak któremu Ukraińcowi będzie dobrze z oczu patrzyć, też można wyjątek zrobić.
– I dla Czechów – dodał Igor. – Bo dobre piwo robią.
– Znieczulać to znieczulać. – Chłopak wzruszył ramionami i wyjął ze skrzynki gumowy młotek. Wieczór zbliżał się strasznie wolno. Pawło z doktorem operowali w drugim namiocie. Kubuś, wzdychając ciężko, przeprowadzał amputacje. Igor przynosił kolejnych pacjentów, kładł ich na stół, przytwierdzał skórzanymi pasami i zakładał opaski uciskowe. Chłopak ucinał co trzeba, przypalał rany, szył i zakładał opatrunki.
Ambulans zahamował. Dalej nie dało się już jechać. Bitwa przesunęła się na zachód, pozostawiając zgliszcza, porzucone umocnienia polowe i leje po pociskach.
– Bierzcie nosze i szukajcie na północ – powiedział doktor. – My z Igorem idziemy na wschód. Gdybyście znaleźli kogoś jeszcze żywego, na nosze go i do mnie.
– Tak jest! – zasalutował chłopak.
Trupów na pobojowisku leżało co niemiara. Pawło znalazł lekko wyszczerbioną szablę dragonkę
i kroczył po okopach, trącając końcem głowni tych, którzy wydawali się jeszcze żywi. Niestety, jak okiem sięgnąć spoczywali tylko nieboszczycy. Niektórzy wykrwawili się na śmierć... Pomoc przyszła zbyt późno. Dopiero godzinę później znaleźli pierwszego rannego.
– Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy – nucił właśnie Pawło, wyrywając kolejne złote zęby, gdy syn trącił go w ramię.
Kapitan Otto von Charlottenburg spoczywał, półleżąc, oparty plecami o przewrócone działko. Ruszyli w jego kierunku.
– ... co nam obca przemoc wzięła ... – śpiewał starszy Wędrowycz. Kubuś i jego tatko z zadowoleniem zauważyli, że oficer ma u pasa przytroczoną ich sakwę z łupami.
– Nosze – wycharczał ranny na widok pielęgniarzy. – Mam strzaskaną nogę!
– ... szablą odbierzemy!
===aFBjUmZQ
Lusterko
Nad Starym Majdanem zapadał wczesny jesienny wieczór. Jakub i Semen siedzieli nad odkorkowanymi butelkami piwa i obserwowali w zadumie, jak ćmy krążą wokół świecy.
– Martwi mnie nierozwiązana nadal kwestia Bardaków – odezwał się egzorcysta.
– O co ci chodzi? – zirytował się Semen. – Nauczyłeś ich moresu, najaktywniejszych posłaliśmy do piachu, reszta zrozumiała, gdzie ich miejsce, wiedzą, kto we wsi rządzi, siedzą cicho i nie przeszkadzają. Zaniechaj ich, głupie toto, ale już nieszkodliwe. Wyczyściliśmy linię genetyczną, eliminując osobniki najbardziej zdegenerowane. Niech sobie pozostali żyją w spokoju.
– Może należało pozwolić rozmnażać się tym złym... Byłoby trochę zabawy, a tak... To właśnie mnie martwi, że siedzą cicho i nie przeszkadzają.
– Sądzisz, że coś knują? – zaniepokoił się kozak.
– Nie. Martwi mnie, że być może naprawdę się uspokoili. Od ładnych paru lat nie było okazji dać
żadnemu w łeb, a tak bez powodu to niehonorowo. Nudzę się!
– To faktycznie masz problem – pokiwał głową kumpel. – A może poszukasz bardziej pokojowych rozrywek? – zaproponował, odkorkowując kolejne dwie butelki.
– Pograć w tenisa by można... Ale rakiet i piłeczek nie mamy. Znaczki zbierać... Nie, to na nic. Napijmy się.
Wstawał świt. To znaczy wstawał gdzieś nad Atlantykiem, bo na Starym Majdanie było wczesne popołudnie. Jakub rozchylił sklejone ropą powieki. Blask dnia poraził jego oczy i przez nerwy wzrokowe boleśnie dźgnął sponiewierany mózg. Obraz powoli wyostrzył się i egzorcysta ujrzał nad głową nierówno pobielone belki.
– Jestem w swojej chacie – wydedukował. – W sumie to logiczne. Piliśmy u mnie, lunatykiem nie jestem, więc gdzie niby miałbym być?
Ostrożnie przekręcił obolałą głowę i nieoczekiwanie ujrzał coś, co kompletnie nie pasowało mu do poprzedniej koncepcji. Na fotelu wyszabrowanym kiedyś z pałacu siedział Izydor Bardak. Jakub zamknął
powieki i policzył powoli do dziesięciu. Jednak gdy znowu je otworzył, widziadło wcale nie zniknęło.
– Semen! – wyrzęził egzorcysta przez ściśnięte gardło.
Spod brudnej pierzyny sąsiedniego barłogu wyłoniła się rozczochrana papacha.
– Jasna choroba, mam chyba delirium! – wychrypiał kozak, wybałuszając ślepia.
– Czyli ty też go widzisz? – zafrasował się Jakub.
– Zbiorowa halucynacja? To możliwe. Cholera wie czego dodają teraz do tych przemysłowych szczyn sprzedawanych w butelkach po piwie...
– Przepraszam, że wlazłem tak bez zaproszenia, ale drzwi były otwarte na oścież, a poza tym przecież
byście mnie nie zaprosili, a wejść musiałem, bo sprawę mam – nawijał Izydor.
– Halucynacja, która gada? – zirytował się Jakub.
– Urojenia oniryczne mogą wydawać dźwięki, a nawet wydzielać zapachy – mruknął kozak.
– Jestem prawdziwy. – Bardak dumnie wypiął wątłą pierś.
– Nie dość, że halucynacja, to jeszcze bezczelna... – zirytował się egzorcysta. – Wypijmy klina, to zniknie.
– Służę panom uprzejmie. – Nieproszony gość postawił na stole „krowę” – butlę 1,75 litra sklepowej wódy.
Jakub zwlókł się z wyrka, podszedł, popukał w szkło, potem pomacał wroga po ramieniu, a na koniec powąchał jedno i drugie.
– Wóda jest prawdziwa, on chyba też – westchnął. – Wedle polskich zwyczajów gościa pod własnym dachem zabić nie wolno... – Z nadzieją popatrzył na przyjaciela.
– Ręce mnie świerzbią, ale i u nas gościnność jest najwyższą z cnót... – Semen skrzywił się, jakby jadł
cytrynę. – Z drugiej strony czy to aby na pewno gość? Zapraszałeś go?
– Nie... Ale zwyczaj na wsi taki, że jak drzwi otwarte, to można zajść...
– Zatem rzeczywiście gość. Trza go jakoś sprytnie wywabić za próg i dopiero tam spokojnie zaciukać.
– To zrobimy tak – egzorcysta miał już plan. – Wylewam kanister nafty na strzechę. Jakby wiał od frontu, zadźgam go widłami. Jakby uciekał tyłem, ty go skosisz seryjką z pepeszy.
– Chcesz puścić z dymem chałupę?
– Nie ma wyjścia. Czasem trzeba podpalić własny dom, żeby nie zamieszkał w nim wróg... –
westchnął Jakub, wyciągając bańkę z naftą spod stołu. – Te ściany mój dziadek jeszcze wznosił, tam, gdzie tak krzywo, to po prapradziadkowym samogonie. – Uronił łzę. – Ale, jak to mówią, mus to mus!
Читать дальше