– Kapitan Otto von Charlottenburg – przedstawił się. – Otwieram osiemset czterdzieste drugie posiedzenie nadzwyczajnego sądu polowego. – Protokolant z wprawą stukał w klawisze maszyny do pisania. – Czy oskarżeni przyznają się do winy?
– A konkretnie, do jakiej? – zainteresował się starszy grabieżca.
– Obdzieranie trupów poległych zgodnie z dekretem miłościwie nam panującego zostało uznane za przestępstwo wojenne – ziewnął drugi z oficerów, dla odmiany odziany w węgierski mundur. –
Zostaliście schwytani na gorącym uczynku, więc nie przeciągajmy sprawy. Przyznajecie się?
– Zaszła zabawna pomyłka – odezwał się Pawło. – Faktycznie mogło to tak wyglądać, ale jesteśmy żołnierzami armii cesarstwa rosyjskiego i jako tacy powinniśmy podlegać wszelkim prawom przewidzianym dla jeńców wojennych.
– Że co? – zdziwił się Otto. – Jesteście żołnierzami? A gdzie wasze mundury?!
– Na rozkaz naszego dowódcy przebraliśmy się po cywilnemu i wkroczyliśmy na ziemię niczyją
w celach wywiadowczych – wyjaśnił Kubuś. – Udawaliśmy hieny cmentarne, żeby łatwiej przejść linię
frontu.
– Jako szpiedzy wojskowi ujęci w trakcie wykonywania rozkazu przełożonego powinniśmy trafić do obozu jenieckiego – doprecyzował jego ojciec.
Otto parsknął niedobrym, teutońskim śmiechem. Wreszcie otarł usta dłonią i powstał.
– Sąd uznaje was winnymi – oświadczył. – I skazuje na karę śmierci.
– Protestuję! Jestem niepełnoletni – oburzył się Kubuś. – A mój tatko ma papier z pieczątką od lekarza, że jest chory na głowę.
Oficer wzruszył ramionami.
– A nasza sakwa? – zdenerwował się Pawło. – To własność prywatna.
– Skonfiskowana – prychnął Otto.
– To przemoc! Nie macie prawa...
– Rozstrzelaj ich, ja muszę pilnie wpaść do sztabu – Prusak zwrócił się do swego towarzysza.
– Rozkaz – burknął Węgier i zasalutował. Spojrzał na podsądnych. Obaj stali tak samo niedbale jak przedtem, ale oczy coś podejrzanie im błyszczały. Spojrzał w nie i poczuł nagle głębokie obrzydzenie do samego siebie.
„Co ja tu, do cholery, robię?” – zdziwił się. „Ta tłusta świnia dorabia się na rabunku spokojnych wieśniaków, a ja mam go kryć, rozstrzeliwując pokrzywdzonych? O nie!”
– Starczy – mruknął Pawło.
Kubuś opuścił powieki i pozwolił, by wzbudzona moc przygasła.
Dziesięć dużych namiotów szpitala polowego stało w kotlince. W ośmiu umieszczono rannych, dwa przeznaczono na magazyn i sale operacyjne. Personel mieszkał w szopie, amputowane części ciała palono w dole poza szpitalem, a nieboszczyków grzebano w zbiorowej mogiłce kawałek dalej. Teren otoczony był płotem. Wiatr przyniósł odległy huk działek i suche trzaski karabinowych wystrzałów. Drogą wśród pól w stronę lazaretu sunęła kolumna furmanek. Znowu ranni... Lekarz zaklął w bezsilnej złości. Ostatni pielęgniarz z nocnej zmiany właśnie dogorywał na tyfus.
– Panie doktorze? – usłyszał za plecami.
Odwrócił się. Stał przed nim węgierski oficer żandarmerii.
– Czym mogę służyć?
– Wspominał pan, że brak panu ludzi do pracy. Mam tu dwóch pomocników... Szef lazaretu skrzywił się.
– To mają być oni?
Pod brezentową ścianą namiotu stali mężczyzna lat około czterdziestu i towarzyszący mu wyrostek. Obaj mieli nieokreślonej barwy włosy, rozbiegane wodnistobłękitne oczka i chytry wyraz twarzy. Obaj sprawiali wrażenie dziwnie rozlazłych, a niedbały ubiór tylko to wrażenie podkreślał.
– Coście za jedni?
– Pawło Wędrowycz – przedstawił się mężczyzna. – Felczer, ale bez uprawnień, zajmuję się też
leczeniem bydełka, a moje ulubione zajęcie to stomatologia. Jestem też cieślą i stolarzem.
– A ja jestem Kubuś – przedstawił się łebek. – Specjalność kastracja wieprzków i bezbolesne pozbawianie wiejskich dziewcząt cnoty. A jakby był potrzebny spirytus dezynfekcyjny, to umiem go zrobić nawet ze zgniłych kartofli...
– Skąd pan wytrzasnął tych dwóch? – Doktor mimowolnie się uśmiechnął.
– Zwiad złapał ich na ziemi niczyjej. Trupy obdzierali... Była decyzja, żeby rozstrzelać, ale pomyślałem, że skoro nie ma pan ludzi, to im wyrok zamienimy na pracę w lazarecie. Tylko niech pan pilnuje, żeby kapitan Otto się nie dowiedział, myśli, że do piachu poszli. Ale sam pan rozumie, Polak, Węgier dwa bratanki...
– Trupy obdzierali?
– A co, nie wolno? – obraził się Pawło. – Zresztą naszych nie obdzieraliśmy, tylko obcych.
– Dobra, biorę ich – mruknął lekarz. – Będziecie sumiennie pracować?
– Trzeba to trzeba – skrzywił się Pawło. – Zawsze lepiej żyć, niż nie żyć. Zresztą...
– Zresztą to i tak tylko do wieczora, a w nocy wyparujecie jak kamfora – doktor wykazał się dogłębną
znajomością chłopskiej natury. – Nie ma tak łatwo, braciszkowie. Jeśli chcecie tu zostać, złożycie przysięgę na krzyż, że nie uciekniecie.
Pawło tylko zgrzytnął zębami.
– Niech będzie i tak – burknął.
– Wpadliśmy jak śliwka w gówno – westchnął Kubuś.
– A i owszem – uśmiechnął się szef lazaretu.
Pół godzinki później, odziani w płócienne fartuchy, zabrali się do roboty. Doktor popatrywał na nich spod oka. Pracowali naprawdę sumiennie. Czyścili rany, zmieniali opatrunki, wyjmowali kule i odłamki. Ten cały Pawło chyba faktycznie interesował się stomatologią, lekarz zauważył, że nowy pomocnik bardzo starannie oglądał zęby nieboszczyków... Potem pomogli mu w poważniejszej operacji. Wreszcie praca została zakończona.
– Odpocznijcie sobie trochę, jedzenie dowiozą może za godzinę – powiedział lekarz. – Potem trzeba zrobić selekcję chorych. No wiecie, podzielić na lekko rannych i ciężko rannych.
– Trzeba to trzeba – skrzywił się Pawło, wyjmując z pochwy rzeźnicki majcher. – A nie będzie z tego jakiej chryi?
Doktor popatrzył na niego zdumiony.
– Z czego?
– No ta selekcja. Znaczy lekko rannych zostawiamy, a ciężko rannych dobijamy? – Chłop wzruszył
ramionami. – Rozumiem, że jest wojna, ale to nieludzkie i chyba niezgodne z prawem?
– Co wam się króliki w głowach zalęgły!? – wybuchnął lekarz. – Lekko ranni zostają tu, a ciężko rannych odeślemy do szpitala! Jeńcy, jeśli już zdrowi, to do obozu.
– A trza było tak od razu. – Na twarzy Pawła odmalowała się ulga. – A nie bawić się w zagadki. No to odpoczywamy. – Uwalił się pod rachityczną jabłonką, przeżuł kawałek słoniny i zapadł w sen. Szef szpitala otarł pot z czoła. Siadł w cieniu na składanym fotelu i popił zimnej wody ze szklanki.
– Diabli nadali – westchnął. – I jeszcze umyślili sobie, żeby wojnę latem prowadzić... Jak można
walczyć w taki upał?
Zmierzchało, gdy doktor wszedł do zabiegowego w towarzystwie nowego pomocnika.
– To jest felczer, z kwatermistrzostwa dosłali. Ma na imię Igor, pomoże wam – wyjaśnił. Obaj grabieżcy z niejakim podziwem zlustrowali posturę nowego towarzysza pracy. Chłop jak dąb.
– Jakie dyspozycje? – Pawło wstał z szacunkiem, zwracając się do lekarza.
– Twój syn niech przeniesie się do namiotu rannych. Ktoś powinien czuwać na miejscu, gdyby czegoś
potrzebowali. Ty co pełną godzinę zrobisz obchód... A ja muszę odespać.
– Nie trzeba – odezwał się Igor. – Ja się zajmę rannymi, ci dwaj niech śpią, widać, że są zmęczeni.
– Dasz radę? – Doktor spojrzał na kafara.
– Tak.
– W takim razie to wszystko. I nie pić na dyżurze!
Читать дальше