warstwę odchodów, resztki gniazd i jednego zdechłego gołębia, który w cieple kompletnie się
zmumifikował. Udało się z niego wyskubać nawet całkiem sporo piór i piórek. Zaniósł je dziadkowi.
– Dobra, ty przycinasz drut, a ja wyginam. – Staruszek podał mu obcęgi. – I pospieszmy się... Prószący śnieg przykrył popękane płytki chodnikowe. Minąłem kiosk i pomaszerowałem naprzód. Choć
starałem się stawiać nogi jak najwolniej, szkoła zbliżała się nieubłaganie. Warzywniak, magiel... Najpierw minąłem kamieniczkę, gdzie przed wojną były mieszkania nauczycieli. Potem kratę dziedzińca, wreszcie budynek liceum, kolumnadę i stanąłem przed wejściem do budy. Pchnąłem drzwi. Woń starych butów, rzadko zmienianych skarpet i butwiejących szmacianych chodników dźgnęła mnie w nos tak samo jak zwykle. Wytarłem pro forma relaksy o kompletnie zabłoconą i przemoczoną wycieraczkę. Pokazałem dyżurnym, że mam kapcie na zmianę, i poczłapałem do szatni. Tomek już był na miejscu. Odwiesił na wieszak swój kożuszek z syntetycznego misia i chyba zbierał się w sobie, by iść na górę.
– Co dobrego? – zażartowałem.
– Już tylko pięć miesięcy do wakacji. – Wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu. – A nawet chyba cztery i pół, bo ósme klasy kończą dwa tygodnie wcześniej. Umiesz coś na rosyjski? Pszczółka na pewno zrobi sprawdzian.
– Coś tam umiem.
Resztki dobrego nastroju prysły bez śladu. Człapaliśmy apatycznie po zabłoconych schodach.
– Jutro klasówka z fizyki, a w piątek praca-technika – przypomniał kumpel. – Szprycha pewnie rozda nasze rysunki. Liczę na tróję.
– Zamiast mnie dobijać, lepiej opowiedz jakiś dowcip... – jęknąłem.
Klasa była otwarta. Woźna chyba wieczorem pastowała klepkę, bo ostra woń chemikaliów zaparła mi dech. Usiadłem w ławce i rozłożywszy zeszyty na brudnym blacie stolika, apatycznie popatrzyłem za okno. Śnieg padał i padał. Ogródek jordanowski po drugiej stronie ulicy zasypiał pod warstwą białego puchu. Przez nagie gałęzie prześwitywały mury przedwojennej willi – obecnie domu kultury. Pomyślałem, że w sobotę można by iść na jakiś film. Klasa zapełniała się powoli. Błysk rudego światła w kąciku oka powiedział mi, że i wychowawczyni już zajęła swoje miejsce za biurkiem. Maciek Wędrowycz wślizgnął się do klasy może trzy sekundy po dzwonku. Był dziwnie uhecowany, błękitne oczka błyszczały zawadiacko pod nierówno obciętą grzywką.
– I czego się spóźniłeś? – warknęła pani Pszczółka.
– Przepraszam, skubałem pióra ze zdechłego gołębia – odpowiedział bez zająknięcia po rosyjsku. Baba fuknęła jak rozzłoszczona kotka. Westchnąłem w duchu. Nieszczęsny świr. Tyle razy mu tłumaczyłem, że mówienie belfrom prawdy nie jest dobrą taktyką przetrwania w naszej szkole. Dobrze chociaż, że wyjaśnienia składał w mowie Puszkina – to ją trochę udobruchało.
– Dobra, ancymony, wyciągajcie karteczki – burknęła pod nosem pani Pszczółka, patrząc w dziennik. Na przerwie Maciek z bardzo tajemniczą miną zebrał wszystkich swoich akolitów i ulubione koleżanki.
– Słuchajcie – powiedział poważnie. – Mój dziadek i ja wymyśliliśmy sposób, żeby dopiec Szprysze. Jeśli się powiedzie, nasz drogi, tfu! belfer długo już tu nie zagrzeje miejsca. Skrzywiłem się w duchu. Tego jego dziadka widziałem raz w życiu. Paskudny staruch o niepowtarzalnym zapachu, wrednej gębie i manierach trolla... Ale nasz kumpel był wpatrzony w niego jak w tęczę. W dodatku co rusz opowiadał nam steki kosmicznych pierdół o przygodach, jakie rzekomo razem przeżyli...
– Wygryzienie belfra jest niemożliwe. Trzeba by go otruć albo... – prychnął Tomek.
– Uwarzyliście z dziadkiem jakiś jad? – zagadnąłem.
Cokolwiek by mówić, stary wyglądał mi na wioskowego truciciela! Maciek tylko uśmiechnął się
szerzej i bardziej radośnie.
– Mam plan! A właściwie mamy obaj, ja i mój dziadek.
– Ten słynny dziadek, co to ma wykształcenia trzy klasy podstawówki, bo mu się szkoła jakoś tak spaliła... No to gadaj – zachęciłem.
– Wasze zadanie jest proste. Musicie mieć koszmarne sny. Jak najwięcej. Dziś obowiązuje was specjalna dieta wieczorna. Kiszone ogórki popite świeżym mlekiem!
Popatrzyliśmy po sobie zaskoczeni. Maciek był świrem pierwsza klasa, ale to, co powiedział, brzmiało nawet jak na niego kompletnie idiotycznie.
– Mnie bez przerwy śnią się koszmary – westchnęła Gosia. – Ile razy wieczorem pomyślę o szkole...
– No dobra – przerwała jej Magda. – Przyjmijmy, że zjemy jakieś paskudztwo i przyśnią nam się
okropności...
– Na złe sny warto by jeszcze obejrzeć coś strasznego na video – dodał Artur. – Mój ojciec ma kolekcję horrorów, takich że można ze strachu sikać po nogach... Ze dwadzieścia kaset tego jest. Chcecie obejrzeć?
Żadna nie chciała. Wszystkie wspólne oglądania kończyły się tak, że puszczał pornosy, a potem próbował łapać dziewczyny za kolana.
– Gadaj po ludzku. Załóżmy, że mamy straszne sny – przerwała mu Irena. – Co dalej?
Maciek wyjął z teczki garść idiotycznych kółek z drutu omotanych włóczką i ozdobionych gołębimi piórkami. Poczułem, jak w głębi piersi narasta chichot, ale stłumiłem go w sobie. Magiczna metoda w sam raz pasowała do dziadka czarownika i jego wnuka, wprawdzie fajnego kumpla, ale jednak przygłupa...
– No więc to są indiańskie łapacze snów. Wprawdzie nie takie do końca prawdziwe, to znaczy nie z Ameryki, ale też będą działać. Chodzi o to, żebyście jednak nie zasikali łóżek.
– To ja już nic nie rozumiem. Mamy mieć te koszmary czy nie? – zirytowałem się.
– Macie je wywołać, ale one ugrzęzną w łapaczach. Jutro przyniesiecie mi je do budy. Uwolnię te zmory i skieruję na Szprychę.
– Czy aby na pewno wiesz, co robisz? – zaniepokoił się Konrad.
– Zaufajcie mi – wyszczerzył zęby Maciek.
Pomysł wydał mi się kompletnie debilny, ale człowiek w przypływie desperacji chwyta się
przysłowiowej brzytwy. Dlatego wziąłem łapacz do domu, a przed snem poczytałem sobie zadaną
lekturę. To zawsze wywoływało u mnie złe sny. Tym razem obudziłem się zlany zimnym potem, ale łapacz chyba faktycznie zadziałał, bo nic nie pamiętałem.
Wróciwszy ze szkoły, Maciek z dumą wyłożył na stół piętnaście łapaczy snów.
– Hy, hy – ucieszył się dziadek. – Teraz trzeba odzyskać koszmary senne... Na drodze destylacji najlepiej. Nie mam tu swojej aparatury, ale w sklepie chemicznym było to i owo... Wrzucił amulety do kolby laboratoryjnej. Zalał je wodą mineralną. Z wprawą montował na statywie deflegmator i chłodnicę. Wreszcie puścił urządzenie w ruch.
– Czy to się uda? – zadumał się wnuk.
– Oczywiście. To stara indiańska metoda. Używali jej przeciw bladym twarzom...
– Chcesz, dziadku, powiedzieć, że Indianie te wszystkie łapacze snów pletli po to, żeby zgromadzić
amunicję…?? – Maciek wytrzeszczył oczy. – W książce o Winnetou nie było o tym ani słowa.
– No pewnie. Bez powodu by ich nie wymyślili. Tylko destylacji nie znali, więc ucierali je na proszek i rozpylali. My jednak zrobimy bardziej naukowo...
Nie minęło pół godzinki i z rurki chłodnicy zaczęły kapać drobne, opalizujące kropelki. Egzorcysta ostrożnie łapał je do fiolki.
– Gotowe. – Wręczył ją wnukowi. – Wiesz, co masz robić?
Sala ZPT stanowiąca królestwo Szprychy znajdowała się w podziemiach. Ciężkie dębowe stoły robocze ozdobione zostały potężnymi imadłami. Niski sufit, potężna wiertara w kącie i kable puszczone po ścianach dopełniały obrazu... Nie lubiłem tu przychodzić. Co tu dużo gadać, w tym miejscu każdy miłośnik majsterkowania przechodził szybką kurację odwykową...
Читать дальше