– Nie!!! – ryknął belfer, teraz naprawdę przerażony.
– To nie będzie bolało... – zachichotał kolejny, ciemnowłosy. – No dobra, żartowałem, będzie bolało jak jasna cholera, bo nie mamy w ekipie anestezjologa. Będziemy kroili i szyli na żywca.
– Kości też trzeba piłować – dodał inny członek ekipy, unosząc zardzewiały brzeszczot piłki do metalu. – Ale sam rozumiesz, nastolatki mają krótsze ręce i nogi, i inne części ciała... Tylko się nie szarp!
– Za to zrobimy ci wspaniały biust – obiecał szef. – Zajmie się tym pan Czesio. Nie jest wprawdzie lekarzem, ale na silikonie zna się jak mało kto...
– To będą cyce jak donice! – Pan Czesio uśmiechnął się i skromnie spuścił wzrok. W przeciwieństwie do reszty zespołu zamiast fartucha miał na sobie robociarski drelich. W ręku trzymał tubę silikonu do uszczelnień hydraulicznych.
– Ale ja nie chcę! – zaskamlał nauczyciel.
– Twoi uczniowie też nie chcą chodzić do szkoły, a muszą – zauważył filozoficznie szef zespołu. – Nie łam się, zrobimy ci mały nosek i skośne oczy, będziesz wyglądał jak śliczna Japoneczka.
– Jak ma być Japonką, to ja skoczę jeszcze po pędzel i żółtą farbę – zaofiarował się pan Czesio. I wszyscy zanieśli się gromkim śmiechem. Nauczyciel poczuł dotyk skalpela. Szarpnął się
rozpaczliwie w więzach. Nic nie pomogło.
– To tylko durny sen! – pomyślał rozpaczliwie.
Uszczypnął się z całej siły w udo i... stoczył z łóżka. Przez chwilę rozglądał się półprzytomnie. Wreszcie zrozumiał, że faktycznie tylko śnił.
– Rany Julek, co za debilny koszmar – westchnął.
Spojrzał na budzik. Piąta rano. Nie ma już sensu się kłaść. Lepiej posiedzi i wymyśli uczniom jakieś
wredne zadanko do wykonania. Albo oceni rysunki sworzni.
Za oknem ciężko padał śnieg. Ohydne szare blokowisko i kwartały przedwojennych kamienic czynszowych przyprószone na biało wyglądały nawet sympatycznie. Jakub Wędrowycz, mrucząc jak kot, grzał się, przyciskając plecy do kaloryfera.
– Nawet w mieście można znaleźć pożyteczne wynalazki – mruknął z zadowoleniem. – To lepsze od pieca, bo grzeje całkiem przyzwoicie, a nie trzeba polan dokładać... – filozofował. Jego wnuk Maciek dopił kawę zbożową i westchnął ciężko.
– Czego jęczysz? – Jakub spojrzał na niego. – Dziadek przyjechał, a musisz i tak iść do szkoły –
domyślił się. – I to po tej zimnicy...
– To swoją drogą, ale najgorsze, że piątek i mamy lekcje ze Szprychą. To nasz belfer od pracytechniki...
– No wiesz, ta technika jest w życiu potrzebna. Dobry rolnik powinien znać się na tym i owym. Musi być po trosze cieślą, stolarzem, ślusarzem, kowalem nawet. Bywa, że i zwierzęta się leczy, a i trochę
chemii praktycznej trza liznąć, żeby oprysk zrobić albo i saletrę na polach rozrzucić... A jak zechcesz dwudziestoletni traktor uruchomić, to bez techniki ani rusz. Takie na przykład odpalanie na kwacza. Bierzesz szprychę rowerową albo drut, motasz na końcu watę, moczysz w denaturacie, demontujesz rurę
od chłodnicy, zapalasz. Chodzi o to, żeby silnik zassał płomień...
– Ale my się uczymy pisma technicznego i przerysowujemy w bloku milimetrowym różne detale... Głupiego robota, na Zachodzie już dawno robi się to na komputerach i drukuje...
– A to gorzej – pokiwał głową egzorcysta. – To może nie idź?
– Muszę – westchnął Maciek. – Ojciec by mnie zabił za wagary.
– O, pamiętam – westchnął Jakub. – Kujon obrzydliwy, zawsze jak była robota w chlewie albo przy zacierze, to on akurat gonił do szkoły. A ile książek dostał na koniec roku w nagrodę, stały potem na etażerce i kurz łapały. Bibliotekę nam z chałupy zrobił, mało alergii nie dostałem...
– Najgorsze w tym wszystkim, że przez tego drania Szprychę nie będę miał czerwonego paska. A to już
ósma klasa. Konkurs świadectw... Bez dobrych ocen bardzo ciężko dostać się do liceum, jest zawsze kilku chętnych na jedno miejsce... – Maciek ze złością walnął dłonią w parapet.
– Liceum... – zadumał się Jakub. – A chcesz się tam dostać?
– Tak w zasadzie to nie, ale potrzebuję matury, żeby pokazać papier w dziekanacie, gdy będę się
zapisywał na studia – tłumaczył cierpliwie.
– Studia? – Jakub poskrobał się po głowie. – A to po co?
– Bo jak się je skończy, dają dyplom. A dyplom trzeba pokazać, jak się idzie do pracy... Tak więc jeszcze dziewięć i pół roku będę zasuwał...
Jakub pokręcił głową ze zdumienia.
– Dziewięć lat zmarnowane, żeby zdobyć dwa papierki!? A tak właściwie to jeden, bo ten pierwszy służy tylko do zdobycia drugiego... Wy, miastowi, to dopiero potraficie utrudnić sobie życie – burknął.
– Ale ja na studiach dużo się nauczę. Trzeba inwestować w głowę. Tata został inżynierem. Ja bym chciał może coś jeszcze wyżej.
– Tylko kto wtedy na gospodarce zostanie? – gderał Jakub. – Syn wyrodek w inżyniery poszedł, wnuk kujon też się do prawdziwej roboty na roli nie pali! Może chociaż prawnuk schedę godnie obejmie... Bzyknąłbyś jakąś fajną koleżankę czy jak... – Puścił oko do potomka. – Tobym miał komu zostawić
dorobek dwudziestu pokoleń Wędrowyczów.
– Dziadku, co ty chrzanisz!? – zirytował się Maciek. – Ta gospodarka to dom, szopa, stodoła i bimbrownia w piwnicy!
– A sad? – zaperzył się Jakub.
– Pięć jabłonek, na których rosną jabłka wielkości śliwek, i kilka śliw, na których rosną węgierki wielkości mirabelek. Dobrze, że choć na zacier się nadają... Podobno się nadają, bo ja bimbru nie pijam!
– Jest jeszcze pole – zauważył ze złością stary. – Półtora hektara ojcowizny, to znaczy ojcowizny to hektar, kolejne pół to już sam ciężką pracą uzyskałem. Latami podorywałem sąsiadom miedze i powiększałem areał...
– I nic na nim nie rośnie!
– Nie znasz się na gospodarzeniu! To jest ugór użytkowy. Nie można gleby przemęczać coroczną
uprawą. Ziemia musi odpocząć od rodzenia. Wtedy nabiera siły, żeby wydać stokrotne plony...
– Tatko wspominał, że to nasze pole odpoczywa już ze dwie dekady.
– Wstrętny kapuś, wnuka przeciw rodzonemu dziadkowi buntuje! Może i faktycznie dwadzieścia lat pole nie było ruszane. Ale za to potem wyrosną na nim pomidory wielkie jak arbuzy!
– Na tym perzu to raczej arbuzy wielkie jak pomidory – wyzłośliwiał się wnusio.
– Ech, dzieciaki z miasta – skrzywił się egzorcysta. – Bez pomyślunku. Faktycznie lepiej sobie zostań
inżynierem, bo rolnik z ciebie byłby jak z koziej dupy trąba! Więc powiadasz, że potrzebujesz piątki na koniec roku? – wrócił do tematu.
– Przydałoby się...
– I w tym celu trzeba załatwić tego typa na cacy? Najlepiej tak, żeby pozbyć się go z budy raz na zawsze...
– Każdy inny byłby lepszy... Bo ten to bydlę, sadysta, świnia i pedofil. Koleżanki nam podszczypuje...
– Podszczypuje, powiadasz? – Jakub uśmiechnął się do jakichś wspomnień. – No to koniecznie musi zostać surowo ukarany. Mamy ze dwie godzinki do rozpoczęcia lekcji. – Spojrzał na zegarek, a potem na wszelki wypadek rzucił okiem na dwór i sprawdził położenie słońca. – Będę potrzebował dwa metry miedzianego drutu, kłębek wełny i ze trzydzieści piór gołębich.
Największy problem był z piórami. Maciek musiał wjechać na ostatnie piętro i przystawić sobie drabinkę. Zapamiętał, że latem gołębie gniazdowały we wnęce świetlika. Faktycznie znalazł tam grubą
Читать дальше