z niego ciecz. Zamiast wody leciało coś czerwonego. W powietrzu unosił się coraz mocniejszy zapach landrynek.
– Wino! Albo nalewka „Owoce leśne”! – ucieszył się i nabrał pełne dłonie. Pociągnął łyk i zaraz wypluł z obrzydzeniem. Z kranu płynęło nie wino, ani nawet nalewka, ale paskudna w smaku oranżada. W dodatku ktoś przesadził z ilością czerwonego barwnika. Wędrowycz wytarł dłonie szmatą, ale nie pomogło. Napój zostawił czerwone plamy. Jakub sięgnął zatem po czajnik, ale okazało się, że i on pełen jest tego paskudztwa. W beczce na deszczówkę przed domem – podobnie.
– Cholerne Bardaki – zaklął egzorcysta. – To na pewno ich robota. A nawet jeśli nie ich, to świetna okazja, żeby im dowalić!
Z dołu od wsi jak daleki poszum morza dobiegały głosy ludzi. Jakub wytoczył się przed dom i spojrzał
w dolinę. Mieszkańcy zebrali się nad źródełkiem. Rozprawiali o czymś żywo.
– Krucafuks – zaklął. – Znaczy i tam ten sam problem. To chyba jednak nie jest robota Bardaków. Zwracam honor, czy co tam oni w tym miejscu mają... Ale i tak im dowalę. Spod góry zamiast wody biła ta sama czerwona oranżada. Rzeczka wijąca się przez Stary Majdan nabrała już malinowego koloru.
– Przyszli do źródła i nawet wiadra przynieśli – mruknął. – To znaczy, że w kranach mają to samo czerwone świństwo... Nie wiadomo, jak długo to zjawisko potrwa – zadumał się. – Zebrać by parę
beczek, odstawić, coby gaz uleciał, zaprawić drożdżami. Słodkie paskudztwo, wyjdzie zacierek jak trzeba, chyba że to konserwowane jakimś świństwem, które zabija drożdże. Ale najpierw coś sprawdzę. Wrócił do chaty, nalał oranżady na patelnię i postawił na ogniu. Płyn dość szybko zawrzał, niebawem pozostała połowa pierwotnej objętości. Egzorcysta obserwował brzegi naczynia.
– Nie osadza się karmel... – mruknął.
Nabrał łyżką cieczy, podmuchał dla ostudzenia i skosztował.
– Straciło połowę zawartej wody, mogło zgęstnieć, a już na pewno powinno być wyczuwalnie słodsze, bo stężenie cukru w roztworze się podwoiło. Tymczasem smak się nie zmienił... I mimo zagotowania nadal jest gazowane...
Podreptał do wsi. Ludzi koło źródła jeszcze przybyło.
– O, Wędrowycz! – ucieszył się sołtys. – I co powiesz?
– A co mam powiedzieć? – Egzorcysta wzruszył ramionami. – Skażenie mamy, no nie?
– Skażenie?
– Biologiczno-chemiczne, a do tego magiczne nawet. Dość frymuśnie magiczne. Pierwszy raz widzę
coś takiego.
– Wiec to nie twoja sprawka? – zapytał ktoś.
Jakub poszukał go wzrokiem, ale nie znalazł.
– Nie. – Pokręcił głową. – Tym razem to nie ja. Zresztą po co? – zirytował się. – Jakbyście mnie wkurzyli, toby popłynęła z kranów gnojowica, a jakbym chciał się odwdzięczyć, pewnie bym samogon puścił. To wszędzie tak? Ta oranżada znaczy? – postraszywszy sąsiadów, zręcznie zmienił temat.
– Podzwoniłem po sąsiednich wsiach. To wystąpiło u nas i w Wojsławicach. Cała woda zamieniła się
w to słodkie gówno... – wyjaśnił sołtys. – Stawy, rzeki, studnie, wodociągi...
– No to władza będzie miała problem – mruknął Jakub.
– Władza się wyżywi, ale co z naszymi krowami! – wrzasnęła jakaś babina. – Poić bydło miałam, a tu z kranu...
– W zasadzie to gdzie jest powiedziane, że krowy nie mogą pić oranżady? – zadumał się kowal. Mieszkańcy poskrobali się po głowach.
– Spróbować można – mruknął sołtys. – A jak barwnik przejdzie do mleka? W mleczarni nie wezmą
przecież czerwonego...
– To zrobicie sery, masło... – doradzał ktoś.
Egzorcysta stał zadumany i patrzył w wodę.
– Jakub, a nie mógłbyś tak po starej znajomości odczynić uroku? – zapytał przywódca gromady.
– Nie ma potrzeby. – Pokręcił głową. – To nie jest prawdziwe.
– Że co? – zdumiał się kowal.
– Myślicie, że ryby i żaby mogą żyć w oranżadzie? Tymczasem żadna zdechła nie wypłynęła. To tylko tania magia oparta na urojeniach onirycznych. Sprawia, że widzicie czerwony kolor, pobudza receptory smakowe, ale w rzeczywistości to jest zwykła woda.
– A jeśli się mylisz?
– Cicho – syknął sołtys. – Wędrowycz nie myli się nigdy. A nawet jakby się czasem pomylił, to lepiej nie zauważać... – Przesunął dłonią po gardle.
Ale Jakuba już nie było – dreptał drogą w stronę Wojsławic.
Knajpa była pełna ludzi i gwaru rozmów. Wszyscy dyskutowali o wczorajszych wydarzeniach, ciesząc się, że dziś rano mieli już czym napoić zwierzynę i zapić kaca.
Martwy owad przygnieciony dłonią do blatu zabłysł i wyparował bez śladu jak w tandetnej grze komputerowej. Jednak po chwili zmaterializował się ponownie kawałek dalej. Odbił się na tylnych nogach jak zając i skoczył na sąsiedni stolik. W knajpie kicało ich jeszcze jakieś dziesięć tysięcy. Większości bywalców specjalnie to nie przeszkadzało, ci bardziej wrażliwi po prostu zamówili kilka browarów więcej.
– Nie podoba mi się to – mruknął Jakub, rozgniatając kolejnego karalucha.
– Co ci się nie podoba? Że niby kukaracze nie powinny być zielone? – nie zrozumiał Semen. – I że nie powinny skakać?
– To swoją drogą, ale przede wszystkim gryzie mnie problem, że nie są materialne. Wczoraj poszła oranżada z kranów, dziś osadę nawiedziły karaluchy. Coś tego za dużo. Doszło do poważnego nadszarpnięcia osnowy rzeczywistości...
– Można się dosiąść? – Do stolika przepchnął się nieludzko umęczony weterynarz.
– Siadaj. – Jakub podsunął mu piwo. – Coś taki zmarnowany?
– Problem z krowami – westchnął przybysz. – Od rana żyć mi nie dają.
– Krowy?! – zdumiał się Semen.
– Właściciele. Wyobraźcie sobie, że wszystkie zwierzaki mają totalną sraczkę. Myślałem, że to po wczorajszej oranżadzie albo się robalami obżarły, ale nie. Wygląda na zatrucie salmonellą, ale...
– Ale jak wziąłeś próbkę pod mikroskop, nie zobaczyłeś żadnych resztek owadów ani bakcyli –
uzupełnił Jakub. – Tak jakby upiorny smród i dziwna konsystencja krowich placków były tyko upierdliwym złudzeniem.
– Skąd wiesz?
– Ile krów do tej pory zdechło?
– Na szczęście żadna, jednak monitoruję sytuację... Co się w tej gminie dzieje!?
– Coś jakby plagi egipskie. A przecież epoka nie ta, Żydów nie ma, nie mówiąc już o tym, że w naszym miasteczku nigdy chyba nie widziano żadnego faraona, o prorokach nie wspominając... – rozważał
egzorcysta.
– Niemniej jednak to nie jest zwykły urok, ale... – zaczął kozak.
– Chodźmy do księdza proboszcza. – Jakub ciężko dźwignął się z krzesła.
– Nie lubi cię – ostrzegł weterynarz.
– Oj tam, zaraz nie lubi. Po prostu uważa, że to on jest od tępienia zabobonów, a żaden glina nie przepada za zdolnymi amatorami na swoim terenie.
– Proboszcz nie jest policjantem. – Semen podrapał się po głowie.
– W pewnym sensie jest...
Ruszyli przez osadę. Karaluchy chrzęściły im pod nogami, pokrywały wszystko jak paskudny zielony dywan. Niektórzy mieszkańcy tłukli je miotłami, inni założyli kalosze i starali się rozdeptać jak najwięcej. Jakiś pomysłowy gospodarz spłukiwał je z chodnika przed domem za pomocą szlaucha.
– Dlaczego są zielone? – burczał Semen. – I czemu skaczą?
Proboszcza zastali przed plebanią. Wielebny siedział na schodkach i co jakiś czas, zanurzywszy kropidło w misce, machał na oślep. Za każdym razem kilka setek owadów znikało bez śladu. Wokół
Читать дальше