– No to jeden obiekt, jeden litr – ucieszył się Olszakowski, wyciągając od razu dwie puszki.
– Ale my jeszcze niczego nie wykopaliśmy – zauważył magister Kawka, otwierając pierwszą puszkę.
– Ale możemy wypić a conto naszych sensacyjnych odkryć – uspokoił go zwierzchnik. Nieoczekiwanie na wale grodu zabłysła świeczka osadzona w latarence.
– A tam kto się snuje? – zirytował się szef.
– Może czynniki oficjalne zaniepokojone naszym alkoholizmem i rozkładem moralnym – zażartował
Małpowaty, na wszelki wypadek chowając swoją butelkę.
– Jak to alkoholizmem? – Doktor usiłował wstać, ale nogi mu się poplątały. – Jak to moralnym? –
Łypnął spod oka na studentki.
Tymczasem zagadkowy gość wszedł w krąg światła rzucany przez ognisko. Z bliska wyglądał
niepozornie. Miał może metr siedemdziesiąt wzrostu, okulary i lichą bródkę, która chyba miała nadać mu powagi.
– Eustachy Marian Oczko – przedstawił się człowieczek. – Jasnowidzący i chiromanta z Łodzi.
– Tomasz Skarbomił Olszakowski, archeolog i doświadczony łowca świrów z Warszawy – warknął
doktor. – Won z moich wykopalisk!
– Dlaczego tak nerwowo? – zirytował się nieproszony gość. – Ja bardzo chętnie pomagam naukowcom...
– Moja pozycja zawodowa nie jest na tyle mocna, by zaryzykować użycie tak niekonwencjonalnych metod badania przeszłości – głos uczonego ociekał godnością.
– A może zechce pan udzielić kilku słów wywiadu naszym czytelnikom?
– Że niby co?
– Jestem też korespondentem czasopisma „Nieznany Wymiar”. Opisałbym pańskie badania, dodał
piękne zdjęcia przedstawiające trud archeologów badających naszą przeszłość. Mamy ćwierć miliona nakładu!
– Ćwierć miliona?! – Kawka wytrzeszczył oczy. – To w tym kraju jest aż tylu świrów!?
– Hmm... – mruknął doktor, najwyraźniej bliski ulegnięcia pokusie. – Obiektywny popularno-naukowy tekst? – Wskazał jasnowidzowi miejsce przy ogniu.
– Oczywiście. Przecież jestem profesjonalistą. Żadnego bredzenia o kosmitach, demonach czy wysłannikach piekieł. Wyłącznie fachowe analizy przepływu mocy, promieniowanie kształtów, duchy, pogańskie kulty, inkarnacje dawnych mieszkańców... Mogę też wskazać różdżką miejsca, w których warto założyć wykopy.
– Hmmm... Woli pan boczek czy kiełbaskę? I proszę się częstować. – Archeolog wskazał zgrzewkę
piwa.
– Mam własne zaopatrzenie, woli pan nalewkę na pigwie czy na dereniu? – Przybysz odchylił poły kamizelki, ukazując dwie wojskowe manierki.
Pół godziny później lody były już całkowicie przełamane.
– Władze gminy mnie nie lubią – skarżył się Oczko. – Wiecie panowie zapewne, że jest tu czarny punkt na szosie?
– No, wiemy – przyznał Olszakowski. – Mieliśmy stłuczkę i policja nas uświadomiła, że tu się takie rzeczy przytrafiają...
– Pomyślałem, że za niewielką opłatą podejmę się jego rozbrojenia. Ale urzędasy podchodzą do mojego pomysłu jak kot do jeża – pożalił się.
– Na pohybel biurokratom. – Doktor uniósł szklanicę.
– Przypominam, panie doktorze, że to oni finansują nasze badania – wtrącił nieśmiało któryś ze studentów.
– Hmm... No tak – skonfundował się uczony. – No to za pokojową koegzystencję przedstawicieli nauki i zabobo... eee... – Popatrzył na jasnowidza.
– Za spotkanie! – Oczko trącił swoim szkłem o jego.
Pierwszy obudził się wąsaty. Wydał z siebie przeciągły jęk. Materac pod nim kołysał się jak podczas sztormu.
„Będę miał zaraz lądowanie na bezludnej wyspie, a potem dwa lata wakacji...” – pomyślał. Zaraz jednak zorientował się, że to nie fale tak miotają materacem, a zielone przed oczami to tylko plamy...
„To na pewno trzęsienie ziemi” – wydedukował.
– Przekonaliście go? – spod jabłonki dobiegło chrypienie młodego od teczki.
– Eeee... Chyba nie do końca. – Bezgarniturowy wysilił pamięć. – Ale zaczęliśmy... Jeszcze kilka takich seansów.
– Mój łeb nie wytrzyma – zaprotestował wąsacz.
– Ani moja wątroba – poskarżył się najmniej ważny uczestnik delegacji.
– Musicie – szef był twardy. – Nasza gmina nie wybaczy nam, jeśli wrócimy z niczym. W tym momencie na progu stanął Wędrowycz.
– Żyjecie? – Potrząsnął gąsiorkiem klina. – No to poprawiny...
– Może porozmawiamy o zleceniu? – zagadnął nieśmiało ten z teczką.
– Nie da rady. Dziś środa.
– To co? – zdziwił się bezgarniturowy.
– W środy w Wojsławicach jest targ – wyjaśnił Semen. – Święto dyszla rzecz ważna. Cała osada zamiera... Wszyscy idą na targowisko, a potem do knajpy zacieśniać więzi społeczne. W środę mamy jakby dodatkową nieoficjalną wolną sobotę.
– Hmm... To co będziemy robić?
– Proponuję też pozacieśniać więzi społeczne. – Jakub odstawił antałek i wytoczył z chaty jeszcze beczułkę.
– Ale my... – zaczął ten z teczką.
– Wy szczególnie powinniście dbać o budowę pozytywnego obrazu urzędnika gminnego w oczach społeczeństwa – uciął Semen.
Ten argument przeważył.
Oczko dreptał po majdanie grodziska z różdżką. Olszakowski i Kawka naciągali sznurki i wbijali kołki, tworząc siatkę przyszłych wykopów. Studenci pomagali.
– Tu jest zdumiewająco silna koncentracja mocy. – Jasnowidz wskazał jeden z pagórków. – Ja bym proponował, żeby tu panowie zaczęli... – I podreptał dalej.
Olszakowski wyciągnął z raportówki plan grodziska z naniesionymi wynikami pomiarów georadarowych.
– Trafiło się ślepej kurze ziarno – mruknął. – Tu nam wychodzą na pomiarach jakieś koncentrycznie ułożone konstrukcje...
– Może warto czasem i jasnowidza posłuchać?
– Może czasem warto, byle nikt szefostwu instytutu nie podkablował... – Spojrzał badawczo na studentów ciągnących taśmy.
Nad Starym Majdanem wstawał poniedziałek, a może wtorek. Trzy zombie wypełzły z kombi.
– Komórka mi padła – poskarżył się bezgarniturowiec. – Chciałem podładować, ale... Gdzie tu właściwie jest gniazdko?
– Ptaszki to na topoli, ale jajka sroki są niesmaczne – wyjaśnił Jakub. – Uwierz mojemu doświadczeniu. Zresztą o tej porze roku to już dawno są pisklęta, a nie jajka. Ale rosół lepszy z młodych wron.
– Miałem na myśli gniazdko elektryczne – wyjaśnił urzędnik.
– Co?
– Chodzi mu o taką podwójną dziurkę w ścianie, z której płynie elektryczność – wytłumaczył Semen.
– To nie mam. – Egzorcysta rozłożył bezradnie ręce. – Jak robili elektryfikację wsi, to akurat byłem trochę pokłócony z władzą... A potem elektrownia się obraziła, bo nie pozwoliłem wbijać słupów na moim polu...
– W dzień stawiali, a on w nocy szedł z piłą i ścinał, jak jakieś drzewa w parku – zarechotał kozak. –
W końcu im się znudziło i puścili słupy inną trasą.
– I dobrze, bo takie słupy szpecą krajobraz, wiec teraz szpecą go moim wrogom! A potem doszedłem do wniosku, że tyle tysięcy lat tego nie było, to właściwie po co... – uzupełnił Wędrowycz. – Ale jak
chcecie dać znać swojemu wójtowi, że nie wrócicie na razie, można przecież wysłać kartkę pocztową.
– Pocztową?
– Prosto przez te pola na wschód, jakieś sześć kilometrów i dojdziecie do Wojsławic.
– Może samochodem?
– W zasadzie można i samochodem, ale tak jechać po wczorajszym pijaństwie ja bym odradzał. Gliniarze w Wojsławicach są straszliwie upierdliwi – westchnął kozak.
Читать дальше