parametry obrazu. To, co zobaczył na ekranie, sprawiło, że poczuł miłe mrowienie w dziąsłach. Zszedł do lochu.
– Baczność – huknął. – Na nasz teren wtargnęła karawana holenderskich pielgrzymów podążających do Mekki. Wstawać, chłopaki! Wymarsz za kwadrans! Tylko ogarnąć się trochę, wyglądacie jak banda oberwańców, a nie jak polscy komandosi. I wypucować kły, żeby świeciły jak psu jajca! Honor polskiego żołnierza katolika...
– ...zabrania wysysać krew wroga muzułmanina brudnymi zębami! – powtórzyli chórem podkomendni.
===aFBjUmZQ
Czarny punkt
Doktor Tomasz Olszakowski szarpnął kierownicą. Przez ułamek sekundy był pewien, że się wyratuje. Przez kolejny ułamek miał pewność, że już po nim. Zgrzyt dartych blach podziałał wręcz kojąco. Depnął po hamulcach i pojazd stanął. Uszkodzone drzwi zaklinowały się, ale już drugi kopniak pozwolił je otworzyć.
– O, ja pierniczę... – Siedzący obok magister Kawka otarł czoło.
Wyskoczyli na asfalt pokryty kaszką tłuczonego szkła. Furgonetka instytutu i rozpędzona dostawcza półciężarówka otarły się bokami. Pojazd archeologów stracił szyby, przez blachę karoserii ciągnęły się
długie rysy.
– Ma się tego farta – warknął doktor.
– Tamten też żyje!
– I całe szczęście, bo nawet dla archeologa to obciach maltretować trupa! A właśnie mam ochotę
nakopać komuś w zad... – Olszakowski wyciągnął spod siedzenia auta zardzewiałą gazrurkę. Dostawczy wylądował w rowie. Tylna oś trzasnęła, kabina była doszczętnie pognieciona, ale kierowca gramolił się z wnętrza całkiem żwawo.
Archeolog ruszył w jego stronę z mordem w oczach. Gazrurka wywijała ósemki.
– Ty młocie, zniszczyłeś bezcenne mienie państwowe! – ryknął.
– No, nie przesadzajmy z tą bezcennością, ten nasz wrak ma ze trzydzieści lat – magister Kawka próbował trochę zmitygować zwierzchnika.
– Aaa... aalee o co chochodzi... szeeefuńciu? – wybełkotał kierowca i zaplątany we własne nogi wywalił się jak długi na asfalt.
– Rozwalę ci ten pusty łeb, ty chlorze! – Olszakowski, wywijając rurą, doskoczył jednym susem.
– Doktorze, przypominam, że uczonemu pańskiej klasy nie wypada kopać leżącego!!!
Jakub Wędrowycz wywlókł pasiasty materac przed dom i ułożył go pod rachityczną jabłonką. Następnie uwalił się na nim jak długi i aby dodatkowo podnieść sobie komfort wypoczynku, zzuł gumofilce. Sobie podniósł, okolicy obniżył, ale nie obeszło go to szczególnie. Ptaszki ćwierkające wśród liści zmarszczyły dzioby i pospiesznie odleciały.
Jego wierny druh Semen nie chciał być gorszy. Rozścielił sobie baranią skórę i spoczął koło kumpla.
– Ech, jaki jestem nieludzko wręcz szczęśliwy – powiedział egzorcysta, patrząc w stronę
dojrzewających jabłek. – Lato, żadnych zmartwień, żadnych obowiązków, mamy samogon, wędzoną
słoninę, żadnego Bardaka w zasięgu wzroku...
– A to co za jedni? – głos Semena wyrwał Jakuba z nirwany.
Na polnej drodze biegnącej za koślawym Jakubowym płotem zatrzymał się zakurzony samochód.
– Uuuu... niedobrze – mruknął Jakub i na wszelki wypadek odbezpieczył spluwę leżącą pod materacem. – To jest kombi.
– To co?
– W kombi jeżdżą zombie.
– Coś podobnego! A ja myślałem, że Szczepan Twardoch – mruknął kozak.
– Kto?!
Z wnętrza wysiedli trzej kolesie. Na szczęście żaden nie wyglądał na zombiaka. Pierwszy był w białej koszuli i miał sumiaste wąsy. Drugi odziany w garnitur spływał potem. Trzeci, widać najmniej ważny, kroczył jako ostatni i niósł aktówkę.
– Urzędnicy – skrzywił się Jakub.
– Skąd wiesz? – zirytował się kozak. – Nie oceniaj ludzi po wyglądzie...
– Sam zobacz, lewą rękę mają dłuższą!
Semen przyjrzał im się, ale niczego takiego nie spostrzegł.
– I co to niby ma oznaczać? – zapytał pro forma.
– Normalnie. Jak się przez całe życie wyciąga łapę po łapówkę, to się kości wydłużają. I tak samo dzieci rodzą się z dłuższą lewą ręką, i potem same też... A u wnuków różnica dochodzi już do kilku centymetrów. To urzędasy z dziada pradziada.
– Hmmm... To, co mówisz, wydaje mi się zgodne z teorią Lamarcka. – Kozak poskrobał się po głowie.
– Jednakowoż uprawdopodabnia też teorię Darwina, bo osobniki z dłuższą lewą ręką mają większe szanse zostawać urzędnikami, a rozmnażając się w miejscu pracy z sekretarkami, dokonują utrwalenia cechy genetycznej... – dodał pogodnie.
Urzędnicy przekroczyli furtkę. Szli dziarsko, pewnie, jakby byli na swoim. Wędrowyczowi bardzo się
to nie spodobało.
– Dzień dobry – powiedział wąsaty.
– Dla jednych dobry, dla innych przynajmniej ładny – mruknął Jakub filozoficznie. – Czym mogę
służyć?
– Reprezentujemy gminę w Gzowie. Nasz wójt ma dla pana robotę. Małe, proste zlecenie...
– Jestem na emeryturze. Bezrobocie teraz, nie będę młodym odbierał miejsca pracy...
– Egozyr... egzoryt... ...sty... ...yczną robotę – dodał ten w garniturze. – I do tego bardzo dobrze płatną, częściowo pokryjemy zlecenie z funduszy unijnych udzielanych na wsparcie ginących zawodów. Mianowicie chodzi o to...
– Mam wakacje. Zgłoście się, panowie, za dwa lata.
Urzędnicy popatrzyli po sobie zaskoczeni.
– Dwa lata? – bąknął ten z aktówką.
– Jak wypoczywać, to porządnie! Czerpię przykład z klasyki literatury kraju tworzącego kulturalne i cywilizacyjne podwaliny cywilizacji europejskiej. A ło! – Egzorcysta triumfalnie wyciągnął z dziury w sienniku książkę zapomnianą przez prawnuka.
– Jules Verne, „Dwa lata wakacji” – odczytał zdumiony wąsacz. – Ale bohaterowie to zagraniczniacy byli... – przypominał sobie jak przez mgłę lektury z czasów dzieciństwa. – I te wakacje im przypadkiem wyszły, bo statek zdryfowało.
– Nowoczesny patriotyzm polega na tym, żeby zaiwanić innym narodom, co mają najlepszego –
warknął Jakub. – Chińczykom ukradliśmy papier toaletowy, Węgrom bigos, a tym z Górnej Wolty baterie do latarek. A ja zaiwaniłem Francuzom ideę, że wakacje mają trwać tyle, ile trzeba. A mnie trzeba tak jak im, dwa lata.
– Górna Wolta to się teraz nazywa Burkina Faso – próbował targów garniturowy.
– Pies trącał. A teraz żegnam panów. – Odrapana lufa przedwojennego VIS-a wskazała furtkę.
Nieproszeni goście nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać.
– Ponad dwa promile – stwierdził policjant przeprowadzający pomiar. – Ciekawe. Nietypowo tak, bo zazwyczaj ci, co się tu rozbijają, są trzeźwi jak niemowlęta... – Założył sprawcy wypadku kajdanki i zapakował go na tył radiowozu.
– Proszę opisać przebieg zdarzenia – drugi zwrócił się do doktora.
– Jedziemy sobie spokojnie, aż tu nagle ten wariat... – zaczął Olszakowski.
– Może ja – zaproponował Kawka. – Jechaliśmy swoim pasem, gdy półciężarówka jadąca swoim pasem z naprzeciwka nieoczekiwanie zjechała na nasz. Doktor, żeby uniknąć czołowego zderzenia, w ostatniej chwili skręcił gwałtownie na pobocze, a tamten otarł się o nas i wylądował w rowie.
– Wcześniej nie było widać niepokojących objawów? Nie jechał wężykiem czy coś?
– Nie. To przecież prosta droga, widzieliśmy go dłuższą chwilę. Jechał zupełnie normalnie.
– Czarny punkt – mruknął drugi gliniarz.
– Co proszę? – zdziwił się Olszakowski.
– To takie dziwne miejsce, gdzie dość regularnie dochodzi do kolizji i stłuczek... – Policjant machnął
Читать дальше