dłonią w stronę pobocza. Teraz dopiero obaj archeolodzy spostrzegli w cieniu krzewów dwa krzyże, większy zespawany z metalowych kształtek i mniejszy drewniany.
– Dwa paskudne wypadki, takie z ofiarami śmiertelnymi w ciągu ostatnich trzech, może czterech lat –
mruknął ten z notesem. – I ze czterdzieści drobniejszych kolizji. Dobra, zabieramy ptaszka na dołek. Przetrzeźwieje, to przesłuchamy. – Będą panowie, niestety, ciągani po sądach jako świadkowie, ale sami rozumiecie, że tylko cudem nie doszło do tragedii.
– Z przyjemnością poskładam zeznania – pieklił się doktor. – Niwelator, teodolit, altymetr. Sprzętu geodezyjnego mamy za ładnych parę tysięcy... A wszystko to szklane, kruche, optyka, elektronika, wrażliwe na upadki, uderzenia...
– A panowie tu z powodu...? – zaciekawił się dowódca patrolu.
– Jesteśmy archeologami. Będziemy badali grodzisko w Gzowie – wyjaśnił Kawka. – Właśnie przewoziliśmy wyposażenie...
– W takim razie miło nam powitać panów na naszej ziemi! Odstawimy teraz gościa na posterunek, proszę trzymać się nas, będziemy jechali koło urzędu gminy. Jak błysnę awaryjnymi, to znaczy, że jesteście panowie na miejscu.
– Dziękujemy – uśmiechnął się Kawka.
Pojazd instytutu zahamował przed urzędem gminy. Obaj archeolodzy zeskoczyli na ziemię. Z budynku wyszedł właśnie wysoki, jasnowłosy mężczyzna w szarym garniturze.
– Jan – przedstawił się. – Jestem wójtem. Chciałem powitać panów w mojej gminie i od razu przeprosić za kłopoty. – Wskazał gestem pokiereszowany bok furgonetki. – Sami panowie rozumiecie, klątwa. Ale podejmuję już kroki, żeby ją zdjąć.
– Yyy... klątwa? – wyrwało się magistrowi Kawce.
– To się zdarza na prowincji. – Urzędnik najwyraźniej przeszedł nad tym do porządku dziennego. –
Bardzo się cieszę, że będą u nas wykopaliska. Nasza osada wzmiankowana jest już w czternastym wieku, a tymczasem nie mamy turystom nic do pokazania. Jest przy liceum bractwo rycerskie, wystaram się
o eurodotację na miecze i zbroje, ale moje ambitne plany rozwoju gminy w oparciu o turystykę
historyczną wymagają mocniejszych punktów oparcia. Gdyby więc byli panowie tak łaskawi i poza sensacyjnymi odkryciami na grodzisku zechcieli znaleźć jeszcze tak z pięć, sześć kurhanów, ruin zamków czy temu podobnych obiektów, byłbym bardzo zobowiązany!
– Eee... – Olszakowskiego nieco zaskoczyła ta prośba. – Dołożymy starań – zapewnił.
– Aby był punkt oparcia, bo choć osobiście uważam, że trochę lipy żadnemu turyście jeszcze nie zaszkodziło, to jednak dla rozliczenia dotacji potrzebuję, że się tak wyrażę, odpowiedniej dokumentacji i namacalnych dowodów... Pech prawdziwy, że podczas licznych wojen najeźdźcy i zaborcy uparcie woleli toczyć bitwy w sąsiednich gminach – westchnął. – Mieliśmy tu w czasie okupacji silną komórkę
AK i proszę sobie wyobrazić, co za brak historycznego myślenia, na akcje też chodzili do sąsiadów, po trzydzieści, czterdzieści kilometrów! Tu tylko jednego konfidenta powiesili, ale na drzewie, więc nawet porządnej szubienicy nie zostawili. – Machnął ręką rozżalony.
– Drzewo pokazać można – zasugerował doktor.
– Dawno ścięte, niestety. Komuna niszczyła takie pamiątki...
– A zwykła agroturystyka? – zaciekawił się Kawka.
– Rozwija się powolutku... Jednak bez odpowiedniej podbudowy to nie to samo... Grodzisko jest tam.
– Wskazał sąsiadujące ze wsią wzgórze. – Wybaczą panowie, obowiązki wzywają, ale jakby co, proszę
mnie łapać o każdej porze dnia i nocy.
Pożegnali się i ruszyli. Doktor ostrożnie wjechał pokiereszowanym pojazdem przez wyrwę w wale –
zapewne dawną bramę – i zatrzymał się na majdanie grodziska. Trzasnął drzwiczkami i wdrapał się na nasyp.
– Lubię, gdy wiatr owiewa moje genialne czoło – powiedział, nie wiadomo, do siebie czy magistra. Z wysoczyzny rozciągał się niezły widok. W dole drzemała wiocha. Domy i domki, jedne drewniane, inne z ytongu pokrytego sidingiem, sklepik, urząd, poczta, kawałek dalej gminna szkoła – typowa paskudna tysiąclatka. Szosa krajowa naznaczona domniemanym czarnym punktem mijała wieś
w odległości kilkuset metrów. Wokoło ciągnęły się pola i łąki, na których pasło się kilka łaciatych krówek. Z grodziska do osady wiła się ścieżka. Opodal niej sokoli wzrok doktora wypatrzył oczko wodne osłonięte częściowo krzakami łozy.
– Wszystko jest na swoim miejscu – mruknął Olszakowski. – Tą dróżką będziemy chodzili po piwo, a tam – wskazał jeziorko – możemy wieczorami pooglądać nago kąpiące się studentki.
– Nago?
– Nie, my oczywiście w ubraniach – uspokoił magistra Olszakowski. – Nie mam na myśli żadnych zberezeństw ani naruszeń moralności – zastrzegł. – Chodzi mi wyłącznie o przeżycia estetyczne. Wleziemy w krzaki i będziemy sycili wzrok efektem końcowym, ukoronowaniem milionów lat ewolucji...
– Ale skąd to przypuszczenie, że będą się kąpały golutkie? – dziwił się magister.
– To proste. Jadąc tu, nie wiedzą, że będzie jezioro. Więc nie zabiorą kostiumów kąpielowych. A po upalnym dniu woda będzie kusić... We wsi nie ma chyba sklepu tekstylnego.
– To duża osada, gminna, na pewno jest i sklep, i lumpeks...
– Ech, maruda z ciebie, pomarzyć w spokoju nie dasz. – Doktor dał podwładnemu sójkę w bok i odwrócił się, by zlustrować miejsce przyszłej pracy.
Grodzisko nie było szczególnie okazałe. Czas mocno zniwelował wały. Na majdanie widać było trzy niewielkie kopczyki i jeden dołek. Tu i ówdzie z gleby wystawały kamienie. Ich układ wydawał się
podejrzanie regularny.
– Oto miejsce, w którym dokonamy sensacyjnych odkryć – mruknął Olszakowski. – Oczyma wyobraźni widzę już kamienne palatium, fundament przedromańskiej rotundy...
– To ma pan naprawdę bogatą wyobraźnię. – Kawka pokręcił głową.
– Żartowałem przecież. Pewnie jak zwykle kilka jam zasobowych i dwa lub trzy negatywy ziemianek. Albo i to nie. Jesteśmy z dala od wszelkich szlaków handlowych. Zapewne było tu skupisko osad, a jak
nadciągał wróg, chowano się z krowami za wałem i czekano, aż spali wioski, zrabuje, co się da, i pójdzie w diabły...
– Czyli dużo pewnie nie znajdziemy.
– Obym się mylił...
Nad Starym Majdanem zapadał zmrok. Jakub i Semen rozpalili ognisko i piekli właśnie szaszłyki na szprychach, gdy kombi ponownie zaparkowało przed bramą.
– No żeż jasna cholera – burknął Jakub. – Czego tam? Już po godzinach urzędowania!
– Wiemy, dlatego przyszliśmy nieoficjalnie – wyjaśnił ten, który wcześniej był w garniturze, a obecnie chyba naprawdę występujący nieoficjalnie, bo bez garnituru. – Mamy kiełbasę i peklowane polędwiczki...
– I nadziewany śliwką schab – dodał wąsaty.
– I skrzynkę chilijskiego wina – wysapał przygięty ciężarem ten, który rano nosił za zwierzchnikami teczkę. – Można się dosiąść?
Kozak wskazał miejsce na kłodach.
– Eeee... Samogonu wypijecie? – Na widok pękatych siat z zagrychą i dwunastu butelek bielejących korkami Jakub powoli przełamał swoją niechęć do urzędników. – Tylko nie próbujcie mnie schlać
i potem korumpować! Nie dam się ani złamać, ani przekonać. Prawo do wakacji jest niezbywalnym prawem człowieka.
Studenci dotarli o siedemnastej. Małpowaty przywiózł Izaurę i Owcę swoim rozklekotanym audi. Postawili namioty i znając już dobrze obyczaje panujące na wykopaliskach, wypakowali z bagażnika zgrzewkę piwa.
Читать дальше