– Nie wy wykopiecie, tylko my wykopiemy! – Wkurzony Jakub wyciągnął z rękawa metr łańcucha krowiaka zakończony ołowianą kulą i dla podkreślenia wagi swoich słów rąbnął nim w stół. – To, co w tej gminie cenne, należy do nas, a wam wara!
– Barman, jeszcze jedna kolejka dla wszystkich, którzy nie są uzbrojeni i siedzą tyłkami na krzesłach –
spiżowy głos wójta ostudził emocje.
Łomot zadów jednocześnie opadających na dermę zabrzmiał jak wystrzał. Wszelka broń zniknęła jak zdmuchnięta.
– Dobra, wklepiemy im za chwilę. – Jakub sięgnął po darmową flaszkę. – O czym pan to... – Spojrzał
na fundatora.
– Geolodzy znaleźli gaz łupkowy w naszej gminie! Miąższość złoża i parametry pozyskanych próbek wskazują jednoznacznie, że eksploatacja będzie opłacalna. Rozmawiałem osobiście z kierownikiem grupy poszukiwawczej inżynierem Bąkowskim i jego siostrą, która też jest inżynierycą. Zapewniali, że to jedno z lepszych złóż, jakie odkryto w naszym kraju! I najlepsze, jakie od dziesięciu lat znaleźli.
– Hura! – ryknęli wszyscy zgodnie.
– Na pohybel ruskim! – wydarł się jeden z Bardaków, ale zaraz umilkł, bo Semen zamalował go w japę.
– A teraz, bydlaki, klękać i zaśpiewacie mi tu grzecznie „Boże, chroń cara”, bo jak nie... – zaczął
kozak.
Bójka przez chwilę wisiała w powietrzu, ale akurat do stolika dotarł barman z kolejnym darmowym piwem.
– Tak po prawdzie, ludziska, nie bardzo wiem, co to są te łupki – poskarżył się Wędrowycz. – Kiedyś
tym dachy kryto, no nie? Coś tam obiło mi się o uszy, coś w telewizji o tym gadali...
– To proste. Będą z kamienia gaz wytłaczać. – Semen skrzywił się i westchnął ciężko nad ciemnotą
kumpla.
– Będzie z tego jakaś kasa czy co? – zainteresował się nauczyciel. – Bo remont szkoły...
– Gmina dostanie jakieś trzy procent zysków z wydobycia – wyjaśnił wójt. – To będą grubachne pliki petrodolarów...
– No dobrze, a gdzie jest haczyk? – zaciekawił się Semen. – Skażenie będzie pewnie jak cholera?
Wylezą z głębin ziemi prehistoryczne bakcyle albo pierwiastki radioaktywne, rozplenią się w gminie hordy dinozaurów lub mutantów, trzeba będzie do nich strzelać po nocach – rozmarzył się.
– Albo Mamczyna Góra po wyciśnięciu spod niej gazu zapadnie się jak przekłuty balon i będzie widać... Eeee... Nie, widoku to wcale nie poprawi – rozczarował się egzorcysta.
– To metoda zupełnie bezpieczna. Tyle tylko, że wydobycie zacznie się najwcześniej w dwa tysiące dwudziestym. Ale spokojnie, pod zastaw przyszłych zysków kredyty i dotacje da się wydusić od razu... Banki już nadesłały oferty.
Była może dziewiąta wieczorem, gdy przed karczmą zaparkował zdezelowany trabant. Egzorcysta spojrzał przez brudną szybę. Z pojazdu wygramoliła się dwójka obcych. Wleźli do lokalu. Czterdzieści tubylczych mord, strasznych jak z sennego koszmaru, spojrzało na nich wrogo. Odpowiedziały im spojrzenia harde i ostre.
– Barman, dwie kraty pryty! – Przysadzista kobieta w waciaku i walonkach rzuciła na ladę dwa banknoty dwustuzłotowe. – A za resztę chipsów i orzeszków. Wszystkim stawiamy.
– Eee... – wykrztusił Izydor Bardak, zdumiony tym wielkopańskim gestem.
– Co, z nami się nie napijesz? – Mężczyzna w kufajce wyglądał na obrażonego. – Ja tam nikogo zmuszał nie będę, ale jak to mówią, kto nie pije, ten kapuje!
– Siadajcie z nami. – Jakub zmiótł łokciem puste flaszki, robiąc miejsce na stole.
– Zapraszamy do kompanii – poparł go Semen.
W ciągu następnych dwu godzin nieoczekiwani goście bardzo przypadli wszystkim do serca. Semen omówił z nimi problem kastrowania wieprzków, potem rozważali wady i zalety krowiego nawozu, poopowiadali sobie masę świńskich dowcipów, a po dwudziestej trzeciej zaczęły się śpiewy. Na stołach wylądowały kolejne flaszki – przybysze stawiali.
Jakub też brał udział w rozmowie i popijawie, ale jego myśli błądziły gdzieś daleko. Coś mu w tym wszystkim nie pasowało. Przybysze wyglądali na wieśniaków. Ale też wyglądali jednak w jego ocenie zbyt dobrze. Jakby za bardzo autentycznie. Mężczyzna i towarzysząca mu kobieta mieli malowniczo prostackie, spalone słońcem gęby, dłonie sięgające po szklanki z prytą zniszczone pracą, w spękaną skórę
wżarł się brud. Z ich wypowiedzi wynikało, że doskonale znali się na robocie przy świniach, przy krowach, w polu... Ubrania też były sfatygowane jak trzeba, poprzecierane, uświnione... Niedbały język okraszony nielicznymi wulgaryzmami miał typowy dla okolicy akcent.
„Coś tu nie gra, coś tu cholernie nie gra!” – rozmyślał egzorcysta.
– Skąd droga prowadzi? – zapytał.
– Z Cycowa jesteśmy – wyjaśnił mężczyzna. – Na północy. Tam gdzie nasi bolszewików sprali w dwudziestym roku...
Nieoczekiwanie w torbie gościa zadzwonił stary ruski budzik.
– Oho, na nas czas. – Para jakby spłoszona poderwała się od stolika.
– To jeszcze strzemiennego!
Jakub napełnił szklanki, ale gdy podniósł wzrok, nieznajomych już nie było.
– Gońmy ich – krzyknął Semen. – Odjazd bez strzemiennego przynosi pecha!
Trzymając szklanice, wybiegli przed knajpę, ale było już za późno. Światła trabanta mignęły jeszcze na zakręcie, a potem zniknęły. Gdzieś z daleka wiatr przyniósł basowy pomruk silnika jakiejś potężnej terenowej maszyny... Obaj przyjaciele stuknęli się i wypili niedoszłe strzemienne, żeby się nie zmarnowało.
– Kurde – mruknął Jakub. – Ależ nagle ich wywiało...
– Ty, zobacz, trzewika zgubili. – Kozak wskazał bucik poniewierający się koło schodów. – Chyba że to nie oni.
Jakub podniósł mokasyn.
– Na pewno oni, jeszcze ciepły – mruknął, oglądając znalezisko. – Niezły, naprawdę niezły egzemplarz... Widziałem podobne, jak odwiedzałem prawnuka w Warszawie. Ta sama firma, kosztowały tysiąc dwieście za parę...
– Cie choroba – zdumiał się Izydor Bardak, który wylazł w ślad za nimi. – To znaczy za jeden sześć
stów? Mogę dotknąć?
– Nie – warknął Jakub, chowając but za pazuchę. – Łapska masz brudne, a wszystkiego chcesz dotykać!
Semen toczył się przez plac targowy, piastując pod pachą żywą gęś. Przy wyjściu dostrzegł Jakuba. Egzorcysta od poprzedniego wieczora był dziwnie zamyślony.
– Dokąd cię niesie? – zagadnął kozak.
– Do biblioteki – wyznał niechętnie jego przyjaciel. – Tak chcę coś sprawdzić... Zaskoczony kozak ruszył za nim. Gęś gęgała i próbowała szczypać, więc wypuścił ją.
– Gnaj prosto na moje podwórze – rozkazał. – Rozgoń kury, w korycie masz kukurydzę. Żryj ile wlezie. Będziesz zaproszona na obiad na Świętego Marcina, jako gość honorowy. Ptak dał dyla. Obaj przyjaciele poszli do synagogi. Jakub wkroczył do biblioteki trochę niepewnie, jak na terytorium wroga, ale ostatecznie nic dziwnego, bo w środku bywał ostatnio wiele lat temu, gdy w budynku mieścił się magazyn zbożowy...
– Jakub Wędrowycz we własnej osobie?! – zdumiała się bibliotekarka. – To pan umie czytać?!
– Potrzebuję na dwie minutki herbarz szlachty polskiej – uśmiechnął się krzywo egzorcysta.
– Nie mamy. – Rozłożyła ręce.
– Aaaaa... A może jakaś inna książka... Potrzebuję się dowiedzieć, jak nazywali się dziedzice Cycowa.
– A to ja sprawdzę w Internecie, najszybciej będzie... – Jej palce zatańczyły nad klawiaturą. –
Bąkowscy z Cycowa herbu Gryf.
– Dziękuję pięknie. – Jakub ukłonił się.
Читать дальше