– Ale w Polsce jest wysokie bezrobocie – mruknął Wędrowycz. – Po cichu gadają, że i dwadzieścia procent wynosi. A to znaczy, że na pięciu jeden pracy nie ma. To nas jak tu jest dwóch, toby wynikało, że mamy, bo dopiero ten piąty by nie miał – rzucił odkrywczo.
– Coś to nie tak. – Semen stwierdził, że od kiedy skończył sto lat, jego mózg coraz częściej odmawia logicznego myślenia. – O, już wiem, tu, na schodkach, ośmiu przed nami siedziało, tylko oni znaleźli robotę i poszli, a my jesteśmy te bezrobotne dwadzieścia procent – wyjaśnił.
– A, to chyba że tak... A to sądzisz, że właśnie z tych schodków zgarniają do zatrudnienia?
– No a skąd niby, przecież tu nie ma urzędu pośrednictwa pracy, więc spod sklepu do roboty biorą. Wiatr przyniósł wierzch pudełka po butach. Jakub Wędrowycz wyciągnął z kieszeni nadgryziony ołówek i zaczął kaligrafować na nim napis. Wreszcie skończył, po czym przyjrzał mu się krytycznie.
– Ujdzie – zadecydował.
Postawił tekturę, opierając ją o schodek, i znowu zastygł w bezruchu. Czas wlókł się strasznie... Terenowy mercedes hrabiego przyhamował. Sokoli wzrok potomka dawnych dziedziców wyłowił obcy element. Dwaj oberwańcy siedzący przed sklepem wyglądali na przyjezdnych. Wędrowni robotnicy?
Chyba tak. Z drugiej strony byli w wieku raczej emerytalnym.
– Nie ma wędrownych emerytów, może na pielgrzymkę idą... – zastanowił się. – Pobożni, katolicy, to powinni umieć pracować.
Wpatrzył się w tekturę z napisem stojącą obok nogi tego młodszego:
dwa drzentelmeny szukajom roboty
dobrze zapłatna najchętnij
Otaksował ich. Wydali mu się cokolwiek za starzy do machania łopatami, ale ostatecznie można spróbować.
– Ej, wy – zagadnął. – Potrzebuję dwóch ludzi do wywalenia gnoju ze stajni. Trzy stówki dam. Przez siedzących przebiegł jakby prąd elektryczny. Poderwali się z betonu nadspodziewanie dziarsko.
„Wcale nie są tacy starzy, na jakich wyglądają”. Kapitalista uśmiechnął się pod wąsem. „A nawet jeśli, to krzepkie dziadki”.
– Wsiadajcie. – Gościnnie uchylił drzwiczki.
Dojeżdżali. Z wysokiego pagórka widać było cały dawny pegeer. Zdewastowany pałacyk opleciony rusztowaniami, jakieś budynki folwarczne i kilka zbudowanych w epoce socjalizmu obór. Dalej, w miejscu wyciętego przez komunistów parku, stało kilkanaście baraków. Przy niektórych suszyło się
pranie lub ganiały umorusane dzieciaki, większość stała pusta, strasząc potwornie brudnymi szybami w oknach.
– Można sobie żyć – mruknął Jakub.
– Najpierw trzeba to wszystko odbudować i puścić w ruch – wyjaśnił hrabia. – A tu ciężko idzie... Ludzi trzeba do pracy, a, niestety, potomkowie naszych pańszczyźnianych oduczyli się pracować...
– A to już słyszałem, w telewizji mówili. – Jakub pokiwał głową.
– Ja tobym na pana miejscu wezwał hajduków i kazał oćwiczyć ich nahajkami – mruknął Semen. –
Zaraz by lenia wybiło... Przez dupę do rozumu...
– Święte słowa, niestety, przepisy zabraniają – westchnął dziedzic.
Egzorcysta skrzywił się w duchu. Semen niby swój, a czasem wyłaziły z niego takie dziwne obszarnicze ciągotki... Jak przez mgłę pamiętał – pachołkowie dziedzica Wojsławic usiłowali go jeszcze przed pierwszą wojną zagonić do roboty w folwarku... Puścił tedy czerwonego kura, że hej...
– Bo to i takie prawo teraz. – Kozak z westchnieniem przypomniał sobie młode lata w carskiej Rosji... Dojechali. Hrabia zaparkował przed oborą. Na dachu pobliskiej szopy siedział były brygadzista.
– Eełee, łamistrajki! – wrzasnął na widok wysiadających z wozu nowych robotników. Wędrowycz splunął i mruknął coś pod nosem. Deski trzasnęły i brygadzista zapadł się przez dziurę
w dachu do środka. Sądząc po odgłosach, wpadł w stos jakiegoś złomu.
Semen zajrzał do stajni. Woń fermentującego obornika dźgnęła go boleśnie w nos. Zobaczył niemal czarne ściany wzniesione z pustaków, strop wyłożony płytami eternitu oraz wielką kupę starego obornika wznoszącą się niczym kopalniana hałda.
– Faktycznie, nasrane po sufit – mruknął. – Ja tak w kwestii logistyki, gdzie to rzucać?
– Tu, na placyk przed stajnią – powiedział hrabia. – Potem się koparką na platformę weźmie i w pole. A, łopatę złamali...
– To nic, dwie dobre jeszcze tu leżą – uspokoił go kozak. – Zaraz się bierzemy do roboty.
– Zaliczki nie chcecie? – zdziwił się właściciel.
– Po robocie – uciął Jakub. – A zresztą daj po dziesiątaku. Coś na kolację trzeba kupić...
– Spać możecie w barakach, jest tam kilka pustych mieszkań – wyjaśnił właściciel. – Na przykład szóstka jest wolna. A roboli się nie bójcie. Piśnie któryś, to w mordę go, a ja jutro się dodatkowo ptaszkiem zajmę...
Wędrowycz otarł pot z czoła. Odstawili łopaty pod ścianę i wyszli ze stajni. Na placyku przed budynkiem leżała wielka kupa wyrzuconego oknem obornika. Od strony pałacyku dawniej mieszczącego biuro nadszedł hrabia.
– E, toście się nieźle zwijali. – Z zadowoleniem popatrzył na stos gnoju. – Połowę już pewnie machnęliście?
– Niech pan sobie zajrzy. – Na twarzy Wędrowycza nie było widać przesadnego entuzjazmu. Kierownik zajrzał do środka i stanął jak wryty.
– To wygląda, jakbyście w ogóle nie zaczęli – wykrztusił.
– Ano właśnie – mruknął Jakub. – Puchnie jakby w oczach.
– Pewnie dlatego, że strasznie zbite – zasugerował właściciel. – Ugniotło się, teraz zruszyliście...
– A, to prawdopodobne – powiedział Semen. Ale jego mina wskazywała, że sam w to niezbyt wierzy... Kierownik poszedł. Jakub zajrzał do stajni i pociągnął nosem.
– Co to jest? – powiedział. – To gówno nie zachowuje się normalnie.
– Co sugerujesz?
– Hmmm... Żaden z tych debili nie wyglądał na takiego, co by umiał zakląć obornik... Ale faktycznie coś tu nie gra. Która godzina?
Semen spojrzał na niebo i obliczył wysokość słońca nad horyzontem.
– No, gdzieś ósma będzie – powiedział. – To co, fajrant?
– Fajrant. Na dzisiaj starczy...
Oparli łopaty o ścianę, umyli się szlauchem i wypłukali robocze łachy, po czym przebrali się w swoje. Pod jabłonką leżało nieco opadłych papierówek, nazbierali sobie na kolację. Weszli pomiędzy baraki.
– Oho, coś dojrzewa. – Jakub złowił nosem nutkę charakterystycznej woni. – Zacierek... – Niuchnął. –
Na starych kartoflach z solidnym wsadem buraczanym...
Pchnął najbliższe drzwi i wszedł do mieszkania. Rzucił tylko okiem i złapał się za głowę.
– Oż wy, kurde, debile! – wrzasnął na zbaraniałych roboli.
Doskoczył do aparatury. Kocioł spowijała mgiełka oparów.
– Semen, cztery cegły! Ty – dźgnął paluchem w pierś najbliższego – dwie garście miękkiej gliny. Na jednej nodze!
Kozak wybiegł, za nim pobiegł jeden z roboli.
– Ty, wiadro wody, byle lodowatej, drugie wiadro puste i szlauch!
Kolejny robol pobiegł w mrok. Jakub zredukował płomień pod kotłem.
– Co za szmelc! – prychnął. Pociągnął ze szklanki odrobinę samogonu i wypluł na podłogę. – Szczyny lepiej smakują! – objechał pozostałych.
Semen wrócił, zaraz za nim nadbiegł pegeerowiec z garściami pełnymi błota. Jakub szybko dociążył
pokrywę kotła, zamalował dla szczelności gliną. Wodę z wiadra puścił, aby obmywała chłodnicę.
– Dupy wołowe, a nie bimbrownicy! – prychnął. – Ileście tracili przez te nieszczelności...
Читать дальше