Wreszcie lekarz rozłożył bezradnie ręce. Wszystkie możliwości medycyny sądowej zostały wyczerpane. Zmarłych nikt nie rozpozna. Zapadli w otchłań, zostaną pogrzebani z
honorami należnymi ofiarom hitlerowców, ale bezimienni. Protokolant wypełniał blankiety.
Nieznany, nieznany, nieznany... Przyczyna śmierci zawsze ta sama - strzał w kark oddany z małokalibrowego karabinka. Zwłoki poddane już obdukcji przekładano ostrożnie do naszykowanych trumien. Świeże sosnowe dechy pachniały bejcą i żywicą, ale wszystko to głuszył ciężki trupi odór.
Najmłodszy członek ekipy był faktycznie twardy, zwymiotował dotychczas tylko dwa razy. Wreszcie po kilku godzinach roboty wydobyli wszystkie czternaście ciał i dotarli do dna grobu. Chłopak skrobnął szpadlem dziwną szarą masę pokrywającą tu i ówdzie piach. Jej plamy odwzorowywały jakby układ wydobytych ciał. Spojrzał na kierownika niepewny, co ma robić dalej.
- Wilgotno, a gleba zawiera dużo margla - zamiast niego odezwał się kierujący pracami lekarz. - Tłuszcz ścięło na mydło. Tak czasem bywa. Zostaw.
Wrócił do swojego stolika podpisywać protokoły. Ekipa wypaliła jeszcze po jednym papierosie. Ktoś polał jeszcze po pół kubka „mleka wściekłej krowy”. Niespiesznie zabrano się do zasypywania opróżnionej mogiły. Nieoczekiwanie pod ostrzem jednej z łopat błysnęło coś czerwonego, jakby grudka żarzącego się węgla. Chłopak spojrzał zaskoczony. Dziwny przedmiot wyglądał jak kulka szkła.
- Rubin? - zdumiał się.
Kierownik szparko zeskoczył na dno i uderzył szpadlem na płask. Rozległ się dziwny odgłos, ni to jęk, ni to trzask. Z kuli pozostała tylko garść szybko ciemniejących okruchów.
Członkowie komisji ani lekarz nic nie zauważyli. Jeden z kopaczy zmełł w ustach przekleństwo i czym prędzej cisnął w to miejsce kilka łopat ziemi.
- Co to było? - zdziwił się młody.
- Opowiem ci wieczorem - mruknął szef. - Zasyp wreszcie tę przeklętą dziurę.
Na ostrzu jego szpadla pozostała okrągła plama. Młody pomyślał w pierwszej chwili, że to krew, ale zaraz zorientował się, że to tylko rdza.
*
Warszawa 2011
Na targi książki historycznej wybrałem się razem z Arkiem. Chłopak na widok stoisk zawalonych nowościami wydawniczymi niemal oszalał. Skończyło się tak jak zwykle. Ja zadekowałem się w barku, a on co kilkanaście minut donosił kolejną porcję łupów. Układałem książki w kartonie i sącząc przez zęby kawę, machinalnie czytałem tytuły na grzbietach kolejnych tomów.
Bardziej wyczułem, niż zauważyłem, że ktoś usiadł po drugiej stronie stolika. Podniosłem głowę. Pan Wojciech, jeden z nestorów naszego małego światka, nieformalny przywódca nieistniejącego cechu. Nie zdziwiłem się na jego widok. Czułem, że impreza przyciągnie go niczym magnes.
- Witam szacowną konkurencję - ukłoniłem się. -Spodziewałem się, że pana tu spotkam.
- Czołem, szczurku strychowo-piwniczny. - Uśmiechnął się. W tych ustach pozornie obraźliwy epitet zabrzmiał przyjaźnie. - Zawsze chodzisz kupować książki z ręcznym wózkiem?
- wyczułem w jego głosie coś jakby szacunek.
- To mojego kumpla i konsultanta zarazem - wyjaśniłem. - Pilnuję jego łupów i pomogę zanieść je do domu. Lekko nie będzie. Już ponad setkę tomów kupił. Ale czego się nie robi dla kumpli.
- Są jeszcze młodzi ludzie, którzy inwestują we własne biblioteki?
- No ba, upchnął w mieszkaniu ze dwadzieścia tysięcy woluminów.
- Obrobił bank?
- Ma bogatych rodziców. Inwestuje w wiedzę.
- Chwalebnie... Co ciekawego ostatnio wyszperałeś? -zmienił temat.
Oj, czekałem na to pytanie. Przyozdobiłem twarz szerokim uśmiechem. W źrenicach pana Wojciecha odbił się lekki niepokój.
- Z interesujących pana rzeczy trafiłem na przykład na klamrę do pasa carskiego korpusu kurierów - wypaliłem.
Łypnął podejrzliwie okiem.
- Żartujesz?
- Z pana? Nigdy w życiu!
Wyjąłem wspomnianą klamrę z aktówki i położyłem przed nim na stoliku. Wiele mnie kosztowało, by zachować kamienny wyraz twarzy. On też usilnie maskował podniecenie i tylko lekkie drżenie dłoni pozwalało odgadnąć targające nim uczucia. Oglądał metalowy przedmiot przez dłuższą chwilę.
- Czyli dobrze podejrzewałem, że bito je także w al-pace. A niech mnie, szukam takiej dłużej, niż ty chodzisz po świecie! Ile, dlaczego tak drogo, ile można utargować? - zapytał
wreszcie.
- To naprawdę dobre pytanie... - westchnąłem.
Na koncie miałem pustki. Czynsz w tym miesiącu nie był jeszcze problemem, ale jeśli nie pojawią się kolejne zlecenia, niebawem będę miał kłopot. Z drugiej strony kasa to tylko kasa. Nie wszystko da się kupić. Pan Wojciech miał w swoich zbiorach jeden ciekawy drobiazg, którego z pewnością nie sprzedałby za pieniądze, ale na sztych, towar za towar, kto wie.
- Zatem? - Czekał cierpliwie, ale widać za długo myślałem.
- Raczej wymieniłbym na coś ciekawego. Wie pan, mój zbiorek patriotycznych odznak i biżuterii z okresu żałoby narodowej wymaga uzupełnienia. A pan ma podobno taki fikuśny kałamarzyk zrobiony z kopyta konia, na którym jeździł generał Rozwadowski - zaryzykowałem.
Zgrzytnął zębami.
- Trochę za drogo się cenisz.
Złapał haczyk, uznałem. Trzeba teraz tylko lekko poderwać wędkę.
- To może jeszcze coś dołożę. - Wyjąłem pudełeczko.
Krzyż Świętego Jerzego. Z pozoru pospolite carskie odznaczenie. Ten jednak zawieszono nie na zwykłej szpandze, ale na kokardzie z czarno-żółtej wstęgi orderowej. Takimi dekorowali się Rosjanie, którzy przeszli na stronę Hitlera. I było to odznaczenie drugiej klasy, a nie częściej spotykanej czwartej.
- Gdzieś to dorwał? - zdumiał się. - Wieki całe takiego nie widziałem!
- U chłopa z Trawnik w Lubelskiem. Tam, gdzie był obóz szkoleniowy różnych takich gości z niezbyt aryjskich ludków, co to chcieli wstąpić do Waffen-ss. -Uśmiechnąłem się lekko. -
Tak więc te dwa drobiazgi w zamian za kopytko.
- Dobrze się targujesz - mruknął z dość kwaśną miną, ale chyba zadowolony. -
Zastanowię się i wyślę wiadomość mejlem dziś wieczorem.
- Chce pan zabrać i obejrzeć dokładniej w domu?
- Nie ma takiej potrzeby - uspokoił mnie.
Pożegnał się i poszedł pobuszować wśród książek. Sączyłem kawę. Nie miałem wątpliwości, że pan Wojciech zgodzi się na zamianę. To dobry interes. Dla niego i dla mnie. Za dwa fanty po zakichanych zaborcach dostanę cenną pamiątkę narodową. A on uzupełni kolekcję o klamrę najbardziej elitarnej carskiej formacji.
Arek przytargał kolejną porcję książek.
- Sporo już tego - zauważyłem pogodnie.
- No trochę... - Spojrzał zafrasowany. - Ale obszedłem dopiero połowę stoisk. A co?
Resory auta siądą?
- Kupuj na zdrowie, damy radę - uspokoiłem go.
Znikł.
- Przepraszam, pan Robert Storm? - czyjś głos wyrwał mnie z zadumy.
Podniosłem głowę. Nie wiem dlaczego, ale sam widok tego typka mnie zaniepokoił.
Twarz jak twarz. Nos, uszy, usta, brwi, oczy... Każdy element był zupełnie zwyczajny. Zbyt zwyczajny? Tej gęby nie sposób było zapamiętać - pozbawiona była jakichkolwiek cech charakterystycznych. Wystarczyło odwrócić wzrok, by natychmiast zapomnieć, jak człowiek wygląda. Miał jakiś tam konkretny wiek, kolor włosów, ubranie, zegarek. Nic nie zapisało się w mojej pamięci.
- Czym mogę służyć? - zapytałem, odruchowo wskazując mu wolne krzesło.
- Miałbym dla pana zlecenie... - zaczął.
Najchętniej posłałbym go do diabła, ale wyglądało to na jakąś pilną sprawę. A ja akurat od trzech miesięcy nie miałem żadnej roboty i zaczynałem odczuwać pewien niepokój związany z kwestiami takimi, jak debet na koncie i codzienne zakupy.
Читать дальше