- Polecano mi pana jako wybitnego specjalistę od odkrywania zagadek przeszłości -
ciągnął. -1 podobno umie pan odnajdywać różne zaginione rzeczy.
Zauważyłem, że mówił po polsku z lekkim obcym akcentem.
- Co zaginęło?
- Pieczęć herbowa mojego rodu - wyjaśnił. - Mniej więcej wiem, gdzie się znajduje, ale...
- Jakimi informacjami pan dysponuje?
- Mój przodek miał ją przy sobie, gdy bronił szańców Woli w tysiąc osiemset trzydziestym pierwszym roku. Poległ tam i spoczął zapewne w jednej ze zbiorowych mogił. Jeśli carscy nie obrobili ciał poległych, to prawdopodobnie miał ją zaszytą w pasie.
- Grobów nie rozkopuję - zastrzegłem. - Rozumie pan, etyka zawodowa...
- Chciałem prosić tylko, żeby wskazał pan, gdzie mogiła się znajduje. Rozkopią ją specjaliści współpracujący z ipn. Finansuję prace wykopaliskowe i ponowny pogrzeb obrońców, z honorami wojskowymi. Mam podpisany list intencyjny w tej sprawie.
Z teczki wydobył dokument w sztywnej koszulce. Przejrzałem treść.
Niby wszystko było w porządku, ale coś mi w tym facecie po prostu nie pasowało.
Intuicja podpowiadała, aby zachować daleko posuniętą ostrożność. Zanim zabiorę się do roboty, trzeba będzie sprawdzić w ipn, czy w ogóle go znają.
- Zatem muszę przejrzeć wszystkie dostępne informacje, zlokalizować przebieg rubieży obronnej i ustalić, gdzie pogrzebano obrońców - rozważałem. - Orientuje się pan zapewne, że centralne archiwum wojskowe przy ulicy Długiej zostało spalone przez Niemców na początku wojny. Tam mogły się znajdować potrzebne panu informacje. Trzeba będzie szukać danych rozproszonych w pamiętnikach, publikowanych listach z epoki, rękopisach. To może zająć całe miesiące, a efekty pracy trudno przewidzieć.
O Niemcach wspomniałem celowo. Nawet nie drgnął.
- Znam pańskie warunki. Tu jest zaliczka. - Wręczył mi wypchaną kopertę. - To zapłata za pierwszy miesiąc. W środku jest też wydruk zawierający wszystkie informacje, które udało mi się już zgromadzić.
- Oto moja wizytówka. - Podałem mu kartonik. -Proszę się dowiadywać.
- A oto moja.
Pożegnał się i poszedł. Przymknąłem oczy, próbując na bieżąco przypomnieć sobie jego
twarz, ale bez skutku. W ogóle nie zapisała się w mojej pamięci. Spojrzałem na wizytówkę. Jeśli była prawdziwa, moim zleceniodawcą okazał się inżynier Otto Tennenbaum, generalny przedstawiciel dużego zachodniego koncernu, zajmującego się docieplaniem budynków i budową pieców przemysłowych.
Przeliczyłem banknoty i schowałem je w wewnętrznej kieszeni kurtki. Mniej więcej tyle dostałbym za klamrę, którą oddam panu Wojciechowi. Czyli los mi sprzyja. Mogłem mieć tylko pieniądze, a będę miał i pieniądze, i kopytko.
*
Przodek inżyniera bronił jednego z fortów, leżącego na północ od reduty wolskiej.
Założyłem, że zwłoki obrońców pogrzebano gdzieś w pobliżu pozycji, na której padli. Pozostało ustalić, gdzie znajdowało się refugium, i opierając się na źródłach, potwierdzić hipotezę.
Masakryczna robota. Przejrzałem gazety z epoki. Przepatrzyłem też kolejne kilka roczników, szukając informacji o pracach niwelacyjnych, ekshumacjach lub upamiętnieniu obrony Wrzuciłem pytanie na kilka zaprzyjaźnionych forów internetowych.
Nie znalazłem prawie nic. O słynnej reducie Ordona informacji zamieszczono mnóstwo.
Ba, była ostatnio nawet badana przez zespół złożony z archeologów i wolontariuszy - członków mazowieckiego stowarzyszenia historycznego „Exploratorzy”. O szańcach przy kościele Świętego Wawrzyńca też napisano całe tomy. Małe forty prawie nikogo nie interesowały.
Szukałem wspomnień uczestników bitwy, wzmianek, okruchów informacji. Sprawdzałem nazwiska. Powoli ze strzępków wspomnień zaczął wyłaniać się w miarę spójny obraz.
*
Z panem Wojciechem spotkałem się w niedzielę w Łazienkach. Usiedliśmy na ławeczce nad stawem. Listopad był nadspodziewanie ciepły. Tylko czasem chłodniejszy powiew marszczył taflę wody. Większość liści już opadła. Mój towarzysz długo oglądał oba przyniesione przeze mnie przedmioty, a ja podziwiałem kałamarz wprawiony w okute srebrem kopyto.
Widziałem już kiedyś podobny, tamten zrobiono podobno z kopyta kasztanki Piłsudskiego.
- Towar jak zawsze w porządku - odezwał się wreszcie. - Wymieniamy?
Kiwnąłem głową. Z zadowoloną miną schował klamrę i krzyż do wewnętrznej kieszeni.
Ja zawinąłem kopyto w bawełnianą chustkę i włożyłem do teczki.
- Mam jeszcze jedną sprawę - mruknął, patrząc na taflę stawu. - Musimy poważnie porozmawiać. - Przerwał na chwilę i potarł czoło. - Jako jeden z najstarszych kolekcjonerów i poniekąd starszy naszego nieformalnego cechu muszę ostrzec, że mam co do ciebie pewne zastrzeżenia.
- W czym uchybiłem? - zaniepokoiłem się.
- Na targach rozmawiałeś z pewnym człowiekiem. Zgaduję, że przyjąłeś jego zlecenie?
Skinąłem poważnie głową.
- A czy wiesz chociaż, dla kogo pracujesz? - zapytał.
- W dowód mu nie zaglądałem - odparłem. - Jeśli wierzyć wizytówce, jest inżynierem od dociepleń. Zlecenie dał może i nietypowe, ale nie ma w nim nic nielegalnego. Bogaty facet chce odzyskać rodzinną pamiątkę, a przy okazji zapewnić uczciwy pochówek poległym. Prosił o namierzenie grobu obrońców jednej z redut powstania listopadowego. Pokazał mi podpisany list intencyjny, z którego wynika, że ekshumację przeprowadzi ekipa stale współpracująca z ipn.
Czysta sprawa.
Pan Wojciech popatrzył na mnie ciężkim wzrokiem.
- Człowiek, który cię wynajął, prawdopodobnie sam został wynajęty przez bractwo zwane
Domem Czterech Liści. - Zaśmiał się gorzko.
Drgnąłem. Gdzie ja słyszałem tę nazwę...? Bo przecież kiedyś gdzieś słyszałem.
- Ech, wy młodzi - westchnął. - Niczego nie sugeruję. Sprawdź sam i daj mi znać, co postanowiłeś. Dodam tylko, że ich zainteresowanie zbiorowymi mogiłami bardzo ostatnio wzrosło. - Wstał i pożegnał się, uchylając kapelusza.
Patrzyłem, jak lekko przygarbiony odchodzi alejką. Muszę przyznać, że rozmowa zasiała w mojej duszy niepokój.
*
Szukałem w rozmaitych źródłach, ale bez skutku. Przejrzałem swoje notatki. Nazwa zagadkowej organizacji dokuczała mi jak zadra, ćmiła jak bolący ząb. Słyszałem kiedyś o Domu Czterech Liści, ale gdzie? Kiedy? Od kogo? W jakich okolicznościach?
- I na co te wszystkie publikacje, opracowania, Internet, skoro by zdobyć naprawdę ważne informacje, trzeba nadal chodzić po prośbie do ludzi, którzy pewne rzeczy po prostu wiedzą -
mruczałem w zadumie, idąc przez miasto.
Wreszcie wszedłem do antykwariatu. Wciągnąłem głęboko powietrze przesycone cudownym zapachem starego papieru. Wnętrze było ciemne i z pozoru ciasne. Regały tworzyły istny labirynt. Prześlizgnąłem się wzrokiem po półkach zastawionych książkami. Pan Antoni, zasuszony staruszek o twarzy kolorem i fakturą przypominającej zleżały pergamin, jak zwykle czytał coś w swoim kącie za ladą.
- O, Robert Storm - mruknął. - Cóż cię sprowadza?
- Szukam odpowiedzi na jedno pytanie...
Westchnął ciężko.
- A może wolałbyś kupić sobie kilka książek i poszukać odpowiedzi samodzielnie? -
zasugerował.
- Mówi pan tak, jakbym wcale nie kupował - obraziłem się. -1podesłałem panu Arka, a ten na pewno bez pełnego plecaka nie wychodzi.
- Oj, to prawda. - Uśmiechnął się już mniej krzywo. - Zatem w czym mogę pomóc wiernemu klientowi?
- Jest pan swego rodzaju żywą encyklopedią dawnej Warszawy - podlizałem się bezwstydnie. - Wie pan rzeczy, których próżno szukać nawet w opracowaniach zawodowych historyków varsavianistów.
Читать дальше