– Na dwadzieścia lat! – darł się Brzozowski. – Jesteś gorszym frajerem, niż kiedykolwiek myślałem! Ty akurat Polskę zbawisz, co?
– Idź won! Zbawię, nie zbawię, za swoje zapłacę… Gdzieś w pobliżu, zdawało się, tuż koło ucha, zagwizdała przejmująco seria z maksima.
– Nie ma już żadnej Polski, durniu! – syczał Brzozowski, wściekły, wtłaczając go w błoto. – Nikt się nią nie przejmie! Na świecie tylko powiedzą, że wreszcie koniec z tym gniazdem antysemitów, jeśli w ogóle coś powiedzą, i tyle z ciebie zostanie: nic! Zmarnowany talent, spieprzone życie, żadnej nagrody! Nie miej złudzeń! Równie dobrze możesz się utopić w sraczu!
– Idź won, ścierwo!!! – rozdarł się, rozpaczliwie usiłując wstać. – Moje życie, cholera! Mój kraj!
– Ot, tu, twoja Polska, matole! – Brzozowski wgniatał go z jakąś nieludzką, niepojętą siłą w błoto. – Patrz! Patrz!
Potężne pchnięcie wcisnęło go w powierzchnię ziemi, zanurzył się w niej jak w oceanie, pożeglował w głąb czarnych fal. Odgłosy bitwy ścichły w jednej chwili, tylko wybuchy raniących ziemię pocisków haubic odzywały się jeszcze ciężkim, dudniącym łoskotem, jak przetaczające się po niebie odległe grzmoty. Potem, w miarę, jak zanurzał się coraz głębiej i głębiej, ucichły także i one.
Byli tam. Leżeli ciasno, jeden na drugim, upchani w wypełnionych śmiercią dołach z urzędniczą sumiennością. Leżeli w pełnych mundurach, niektórzy z głowami owiniętymi szynelami, inni z wepchniętymi w usta czapkami, przegnili, jak wypróchniałe kukły, poprzerastani korzeniami. Ręce powiązane z tyłu drutem. Zgniłe pasy i buty. Pordzewiałe guziki – kruche skorupki rdzy z łuszczącym się śladem orzełka.
Milczący, nieporuszeni i martwi. Robaki wydrążyły w ich zbutwiałych ciałach labirynty korytarzy, czyniąc je ażurowymi i nieważkimi, jak czarne, zwęglone motyle pozostałe po spalonej księdze.
Warstwa za warstwą, głębiej i głębiej, bez końca – płynął między nimi, wpatrywał się w zgniłe twarze, w zetlałe oczodoły, w bezbronne ręce. Nie było końca królestwu umarłych, ledwie minął jednych, oto już pojawiali się następni, wyciągali ku niemu bezsilne, popalone ręce, krzyczeli bezgłośnie. Ci, którzy spłonęli w ruinach miasta, ci zakatowani, zamarznięci pod polarnym kołem, zamienieni w żywe transformatory, ci topieni w szambie, z pozrywanymi paznokciami, z genitaliami zmiażdżonymi podkutym buciorem…
Płynął między nimi, wciąż głębiej i głębiej, oślepły od łez, z gardłem ściśniętym do potwornego bólu. Oto byli. Ojcowie, dziadowie przyszłych ministrów i prezydentów, przyszłych dyrektorów i menadżerów, profesorów i pisarzy, bankierów i przedsiębiorców, sędziów, adwokatów -którzy nigdy się nie narodzili, po których została tylko ziejąca pustka, wypełniana cuchnącą falą szumowiny, dziećmi oprawców i wykolejeńców z folwarcznych czworaków; śmiertelna rana w ciele narodu. Leżeli pochowani w zapomnieniu, milczący, nieważcy, rozsypujący się w proch pod oddechem mijającego ich Roberta, zaciskającego w bólu palce i mrużącego załzawione oczy, uciekającego wciąż w głąb i w głąb czasu.
PRZESKOK
Kiedy Kazik wyszedł przed oborę, słońce unosiło się właśnie ponad las – wielka, złocista kula, wznosząca się do wędrówki po błękitnym niebie, tak pięknym, jak rzadko tego lata. Z dala, od strony Wisły, uderzył kościelny dzwon. Jego czysty, pełny dźwięk przetoczył się ponad polami, dachami chałup, aż zapadł gdzieś u granicy lasu. Obrócił się w stronę, gdzie za zakrętem drogi zniknął ojciec z wozem, i przez chwilę patrzył na dwie ozłocone porannym słońcem wieże starego kościoła, strzegące od niepamiętnych pokoleń wiślanego brodu.
Westchnął w końcu i przeniósł wzrok na podwórze obejścia. Porykiwania z obory uspokajały się w miarę, jak zręczne palce kobiet uwalniały kolejne krowy od brzemienia ciążącego w obolałych wymionach mleka. Matka wołała przy tym coś do parobka, który biegł już z nabitym na widły naręczem podłożyć bydłu świeżej słomy.
Po napojeniu inwentarza wielkie, drewniane koryto koło studni było już prawie puste. Postawił wiadro na ziemię, zahaczył do żurawia, popluł w ręce, jak to podpatrzył u starszych, i chwyciwszy żuraw, napiął się z całej siły, zanurzył je w studni i wyciągnął, ciężkie od wody. Z wysiłkiem odstawił pełne wiadro obok studni, uważając, aby nie puścić zbyt gwałtownie i nie wylać jego zawartości. Potem odetchnął, otarł pot z czoła i podszedłszy do wiadra, chlusnął nim do koryta. Trzeba było powtórzyć to jeszcze wiele razy, żeby koryto napełniło się zimną, studzienną wodą, pozwalając jej ugrzać się w słońcu dla żywizny.
– Ej, Kazik! Ej! – doleciało go od bramy obejścia. Podniósł wzrok, potrząsając z dawna nie przycinaną czupryną.
Przy bramie dostrzegł chudą, przygarbioną postać Jaśka. Jego ojciec też musiał pojechać z wozem, jak przykazano, a on, widać korzystając z tej okazji, od razu urwał się od roboty.
– Co chcesz? – spytał, podchodząc i masując przy tym obolałe ręce.
– Chodź – Jasiek zachęcał go ruchem głowy. – Pójdziemy popatrzeć.
– Zgłupiałeś. Już tam tylko nas brakuje.
– No, nie bądź głupi. Chodź. Wody możesz potem na-czerpać, a drugi raz nie zobaczysz.
– Ja tam nie ciekaw. – Nieprawda. Był ciekaw.
– Akurat. Jak chcesz. Ja idę. Tylko potem nie wyrzekaj.
– Czekaj! – wahał się. – Ociec, jak się dowie, to mi dupę złoi…
– O, wa! Mało to kiedy cię w dupę bili? Mój też mnie nie pogłaszcze, a się nie boję. Zresztą, skoczymy lasem, na skrót, to się może nie zwiedzą.
Kazik rozejrzał się rozpaczliwie po podwórzu, ale ani matki, ani rodzeństwa, ani nawet parobka nie było w zasięgu wzroku. Odetchnął głęboko i w końcu, nie znajdując sił, by dłużej się opierać pokusie, nurknął pod palikiem w obrastającą płot trawę.
Pobiegli ścieżką między polami, zostawiając stary, dwuwieżowy kościół po lewej ręce; dopiero gdy dojrzewające z wolna do zbioru łany ukryły ich przed czyimkolwiek wzrokiem, zwolnili trochę.
– A ociec to wściekli byli – wysapał Jaśko, kiedy już zanurzyli się w lesie. – Oj, klęli, aż się matula za uszy łapała, cały wieczór baczyłem, żeby mu pod rękę nie wpaść. Pewnie, roboty po uszy, a tu cały dzień na nic. A twój?
– A, trochę. Niedużo.
– Taaa… Bo wam to zawsze łatwiej, Staśko pomaga.
– I żre też – przypomniał Kazik. – A do obrobienia więcej. Tatko powiedzieli, że jak władza każe, to nic nie poradzisz, więc i gadać po próżnicy szkoda: trza brać wóz i jechać, już.
– Prawda, że poradzić nie poradzisz – zgodził się Jaśko.
Słońce wspięło się nieco wyżej i stało gorętsze, gdy dotarli na skraj lasu i ostrożnie, by nie wpaść komu w oczy, podpełzli przez krzaki do polany.
Wybrali dobre miejsce, gdzie cypel lasu wdzierał się głęboko w polanę i górował nad nią, odsłaniając doskonały widok.
Polana była cała stratowana przez ludzi i konie, i cała usiana nie zebranymi jeszcze trupami. Chłopi krążyli po niej tam i sam, pod czujnym okiem urzędnika i kilku Kożaków, zbierając trupy na wozy i odwożąc je księdzu, który już czekał przy rozkopanej mogile na wzgórzu.
Inni tymczasem znosili na kupę pozbierane żelastwo i rzemienie, kosy, pasy, cokolwiek znalezionego przy trupach mogło jeszcze mieć jakąś wartość. Tylko papiery, jeśli tkwiły u którego w kieszeni, trzeba było zaraz oddawać urzędnikowi.
W usypywanym pośrodku polany stosie wypatrzyli nawet prawdziwą flintę; prawda, że z odłamaną kolbą, trzymającą się jedynie na skórzanym pasku. Pewnie dlatego została na polu, bo poza tym, ku skrywanemu zawodowi, nie widzieli nigdzie broni. Widać Kozacy musieli ją od razu pozbierać sami, razem z trupami swoich.
Читать дальше