Siedzieli w drewnianej, góralskiej chacie na Głodówce – za plecami Ojca, w obramowanych sośniną kwadracikach okna, niesiony wiatrem śnieg sypał z ołowianego nieba na świerkową gęstwę, porastającą stok. Robert czuł się syty, rozgrzany herbatą i smażonym pstrągiem, którego smak czuł w ustach. Pamiętał to miejsce – zawsze zachodził tu z gór, przez Gęsią Szyję i Poroniec, ogrzać się i zjeść smażonego pstrąga, który nigdy, w żadnym momencie życia nie smakował tak dobrze, jak kiedy wracało się z górskich szczytów. Nigdy nie był tutaj z Ojcem, ale często myślał tu o nim, oparty o tę właśnie ścianę z uszczelnianych słomą desek. Dawno. Zanim jeszcze świat odsłonił swe prawdziwe oblicze, a góry zmieniono w rozdeptane rojowisko zwożonej zewsząd szarańczy, rozwrzeszczanej, tępej, siejącej dookoła stertami zmiętych papierów, puszek i plastiku.
– Tato… – głos zadrżał mu ze wzruszenia i zamarł w gardle. I choć przecież doskonale wiedział, że to tylko komputerowe złudzenie, marzenie, wzięte jakimś sposobem wprost z jego podświadomości i wzmocnione przez serwery Corbenicu, ta wiedza nie wpływała na to, co czuł.
Odetchnął głęboko i przełknął ślinę.
– Strasznie mi cię było brak, tato – powiedział, przemagąjąc ucisk w piersiach.
Ojciec uniósł na niego wzrok, potem wyciągnął ponad stołem dłoń i uścisnął jego ramię – mocno i zarazem czule, ale jak gdyby machinalnie, cały czas tkwiąc myślami gdzie indziej.
– Powiedz sam, synu – podjął. – Czy ja miałem inne wyjście? Czy my mieliśmy inne wyjście? Nie. Trzeba się było schować, zamaskować, ukryć we własnym domu i tam za wszelką cenę starać się przetrwać. Ty ich nie widziałeś, w czterdziestym piątym: całe dnie, czołgi za czołgami, strach, rozbój, potęga… – pokręcił głową. – Nie miej do mnie żalu, synku. Ja wiedziałem, że już innych czasów nie dożyję. Tylko o was myślałem.
– Wiem, tato. Nie ma nic, co byś sobie mógł wyrzucać. To ja cię zawiodłem.
– Nie. Nie zrobiłeś niczego, czego miałbyś się wstydzić – powiedział Ojciec. Jego głos zdawał się dobiegać z bardzo daleka. Wiatr za oknem szarpał bezgłośnie szczytami drzew i ten widok budził jakiś zakradający się do serca chłód.
– Nic nie wiem, tato -jęknął Robert, czując się bezsilny i słaby. – Nic nie zrozumiałem. Czegokolwiek się dotknąłem, okazywało się błędem. W kogokolwiek uwierzyłem, okazywał się łajdakiem albo głupcem. Chciałem coś zrobić, a wszystko rozsypało mi się w rękach. – Pochylił głowę. – Może powinieneś mnie już ze sobą zabrać.
Znowu poczuł na ramieniu jego silną, ciężką dłoń.
– Wcale tego nie chcesz, synu. Pomyśl; nie próbuje się zastraszyć byle kogo. Nie próbuje się kupić kogoś, kto nie jest nic wart. Synu, popatrz na mnie. Ty jesteś kimś. Ty się już nie musisz chować i ukrywać. Wyjdziesz z domu, staniesz z nimi do walki… i wygrasz.
– Ja już kiedyś próbowałem – pokręcił głową. – Byłem młody, wierzyłem, starałem się, i wszystko się nagle zapadło w błocie. Tato, nie dam rady.
Jego siwe, zmęczone oczy przepalały go na wylot.
– Taki twój los. Inni mogą spać, a ty nigdy nie będziesz umiał zasnąć. Inni mogą nie myśleć, a ty będziesz musiał myśleć za nich. Innych nie boli, a ty jesteś skazany, żeby czuć ból za nich. Już wiesz, dlaczego nie żal ci Etrusków?
Tak. Teraz już wiedział, i było to takie proste, że nie potrafił pojąć, jak mógł na to nie wpaść od razu.
– Bo nie jestem Etruskiem – powiedział.
– Rób to, co musisz robić. I nie daj sobie zawrócić w głowie.
– Gdybyś tu był, tato, gdybyś mógł tu być…
– Jestem tu – powiedział Ojciec z naciskiem. – Czy jeszcze tego nie rozumiesz? Jestem tu, z tobą, ciągle, zawsze. Patrzę na Ciebie.
Ostatnie słowa ojca zabrzmiały echem, jakby odbite w studni. Jeszcze raz spojrzał mu w oczy. Uśmiechnął się, czując nabrzmiewające w kącikach oczu łzy, nabrał głęboko powietrza, nagle oczyszczony, zebrał się w sobie i odbił się z całej siły, wyskakując z góralskiej chaty w czerń osaczającej ją przestrzeni.
PRZESKOK
Leciał, twarzą ku ziemi, nad wielką, zieloną mapą Polski, nad którą przemieszczały się złote napisy, zachęcające po niemiecku do odwiedzania kraju przodków, a po angielsku i francusku do wizyty w miejscu, gdzie XXI wiek sąsiaduje ze średniowieczem. Gdziekolwiek na mapie spoczął jego wzrok, z mglistej zieleni wynurzała się trójwymiarowa projekcja miasteczka lub wsi i rosła szybko; pojawiały się animowane postaci, grały przycięte dla prostej transkrypcji ludowe melodyjki. Projekcja miasteczka rozpadała się na poszczególne hotele, pensjonaty i schroniska, pojawiały się trójjęzyczne napisy informujące o ich standardzie i cenach, potem jak barwne motyle rozwijały się okna dialogowe oferujące dodatkowe informacje o pobliskich atrakcjach turystycznych.
Nie różniło się to specjalnie od interfejsów innych biur podróży, do których zaglądali z Wiktorią za pośrednictwem domowego komputera i standardowego zestawu VR, planując wakacje.
Czuł łomot serca, jakby chciało gdzieś tam, w odległym miejscu, rozsadzić opuszczonemu ciału piersi.
A więc sterownik w jakiś sposób działał. Jego praca była zaburzona, nielogiczna – ale nadal potrafił przerzucać go po sieci. To miejsce, teraz, nie zostało mu wyjęte z podświadomości.
Gdyby mógł jeszcze poznać jego adres…
Wyćwiczone, kataryniarskie makra nie działały. Próbował raz jeszcze skorzystać z rady Ferna i przedrzeć się do głębszej warstwy środowiska. Szło opornie. Nie pamiętał komend, wciąż wywoływał przed sobą okno z komunikatem o błędzie.
– Nie licz na nic, przyjacielu – powiedział Żelazny, pojawiając się nagle na połączeniu on-line. – Nie chcemy, abyś wrócił.
– Nie nadążasz za mną – stwierdził Robert. – Jestem szybszy. Nie potrafisz przenosić się wraz ze mną, po każdym przeskoku potrzebujesz dłuższego czasu, aby mnie odnaleźć.
Żelazny milczał chwilę, jakby zastanawiał się, czy może powiedzieć to, co chce.
– To prawda – przyznał wreszcie. – Masz jakąś niezwykłą zdolność nawigowania w sieci. Ale to ci nie może wiele pomóc w sytuacji, gdy kontroluję twoją Nić, a ty sam jej nie znasz. Jeśli mi umkniesz, cofam się i trafiam po niej. Ale co to zmienia? Nie masz na co liczyć. Myślisz, że w ten sposób doczekasz do momentu, aż twoja żona wróci do domu? Sam wiesz, że jeśli spróbuje cię gwałtownie odłączyć od komputera, twój mózg tego nie wytrzyma. Jesteś zbyt głęboko.
Ważne było tylko to, że w obecności Żelaznego nie zdoła nic zrobić. Nie marnując czasu na dalsze dyskusje, ugiął nogi i z całą siłą odbił się nimi od powietrza, w którym lewitował. Raz, drugi – za trzecim program zadziałał, i znowu, na ślepo.
PRZESKOK
Przemknął przez salon samochodowy, pośród wdzięczących się na opływowych karoseriach modelek. Dziesięć sekund – tyle uznał za granicę bezpieczeństwa, zanim pojawi się Żelazny – wystarczyło mu, by uświadomić sobie, że metoda Ferna nie prowadzi do niczego. Gdziekolwiek się znajdzie, zawsze będzie miał za mało czasu, by drążyć pejzaż i szukać spodniej warstwy programu. To on sam jest tym miejscem, gdzie powinien drążyć.
PRZESKOK
W piwnicznym pomieszczeniu, zapełnionym drewnianymi szafami katalogowymi, sprawdził, czy Corbenic pozostawił mu dostęp do języków programowania. Makro przywołujące je działało. Miał ochotę krzyczeć z radości.
PRZESKOK
Znajdował się pomiędzy przemierzającym gwiaździste niebo kosmicznym krążownikiem a bateriami laserowych działek, zgarniając na siebie ich smugi. Osłonięty jego mgławicowym ciałem krążownik wyrzucił z siebie kilka świecących kuł, które wznieciły na powierzchni planety piekło; wszystko przy akompaniamencie elektronicznych świergotów, wybuchów, wrzasków i jęków konających. W którejś z cyber-kafeterii musiała się w tej chwili zacząć dzika awantura, ale zajęty przywoływaniem i łączeniem modułów FFG nie miał czasu o tym pomyśleć.
Читать дальше