PRZESKOK – PRZESKOK – PRZESKOK…
Miotało nim po miejscach nie wiedzieć jak odległych i bliskich, po gęstych od informacji bazach danych, zwariowanych grach, lśniących czystością linii prostych interfejsach wspomagania projektów, po multimedialnych stacjach edukacyjnych i topornych środowiskach graficznych lokalnych sieci małych biur i przedsiębiorstw, po informacjach, przewodnikach i sieciowych klubach zainteresowań. Przestrzeń gadała do niego wszystkimi możliwymi językami, przestrzeń grała melodie, przestrzeń poruszała animacjami, wysyłała przewodników, świeciła mu w oczy pejzażami, światłami, ostrzeżeniami, zachętami.
Ledwie to dostrzegał. Po każdym przeskoku sekundę zajmowało mu rozpakowanie tworzonego programu, potem miał osiem sekund na znalezienie i przyłączenie następnego modułu i sekundę na ponowne zapakowanie wszystkiego przed następnym przeskokiem.
PRZESKOK – PRZESKOK – PRZESKOK…
Na szczęście program nie był niczym skomplikowanym. Gdyby nie musiał wciąż rzucać się po Sieci, jego zmontowanie zajęłoby mu kilkadziesiąt sekund.
Pośrodku wirtualnego Trafalgar Square, po którym przechadzały się charakterystyczne sylwetki Holmesa i Watsona, w którejś ze stacji edukacyjnych, uznał swój program za skończony. Był zupełnym maleństwem i nadzieja, że w strumieniu danych przenoszonych stale w obie strony przez Nić ujdzie uwagi nawet pilnego jej obserwatowa, nie wydawała się nieuzasadniona. Dał mu instrukcję działania i zaczaj: przerzucać się jeszcze szybciej, by w największym możliwym stopniu odwrócić od stworzonego wirusa uwagę Żelaznego.
I znowu – bazy danych, stacje, kluby, sieci lokalne, publiczne interfejsy… Gdyby próbował wysłać swojego wirusa gdziekolwiek na zewnątrz, natychmiast zostałby on przechwycony i skasowany przez CancelBoty sieci publicznej lub systemy strażnicze sieci awaryjnych. Ale on wysłał wirusa po Nici, do własnego sterownika. To nie było zakazane. Podobnie, jak nikt nie zakazuje wbijania sobie noża w udo.
PRZESKOK
Pozostawało tylko czekać i mieć nadzieję, że zadziała.
PRZESKOK
Zatrzymał się.
Uderzyły go w uszy słowa wypowiadane po polsku.
Któraś z procedur zaburzonego w swych funkcjach sterownika zaczęła samoczynnie odkodowywać strumień danych, w którym tkwił; okazały się one transmitowanym dokądś zapisem dźwięku i obrazu, w standardzie używanym przez większość telewizji.
Widział to tak, jakby tkwił w oku kamery. Wielka sala, znana z telewizyjnych relacji, stiuki, złocenia, wielkie gobeliny z wypełnionym herbami wojewódzkich miast konturem Polski. Gęsto zbita publiczność, pierwsze rzędy na fotelach, tylne na stojąco. Obok wieńczących salę drzwi, na podwyższeniu dla gości, mównica. Zajmował ją wyfraczony starzec, o twarzy złośliwego mopsa, z czaszką okoloną wianuszkiem siwizny. Ta twarz wydała się Robertowi skądś znajoma, nie mógł sobie przypomnieć. Czasem kamera przejeżdżała po słuchaczach, rejestrując twarze pełne nieszczerego zachwytu. Starzec kończył jakąś straszliwie namiętną filipikę przeciwko tej Polsce, chamskiej, prymitywnej i ciemnej, którą z pomocą zaprzyjaźnionych mocarstw szczęśliwie składamy dziś do grobu, z nadzieją na nowe, lepsze czasy. Frenetyczne oklaski – kamera w długim przejeździe – mistrz ceremonii zapowiada kolejnego mówcę…
– Dobrze gadał – mruknął z oddali ze swej kolumny spiżowy król. – Ciekawe, co mu odpowie ten ksiądz.
– Ciekawe, czy w ogóle mu odpowie – poprawił króla szewc.
– Ględzenie – podsumował książę.
– Cicho! – szepnął poeta. – Czuję… Czuję w nim Ducha…
Ale Robert nie mógł we wchodzącym na mównicę księdzu dopatrzeć się jakiegokolwiek Ducha. Wyglądał na zwykłego, zmęczonego człowieka.
Ksiądz Skarżyński rozpaczliwie długą chwilę wpatrywał się w twarze słuchaczy, ale nie widział nic, tylko maski – obrzędowe maski, które prześladowały go gdziekolwiek i kiedykolwiek próbował coś swoimi słowami zmienić. Milczenie gęstniało coraz bardziej, aż w końcu kaznodzieja z ciężkim westchnieniem rozłożył przed sobą psalmodię.
– Poezje, psalmy – mruknął przygarbiony, oparty na szabli marszałek. – Rzewne płacze i wzruszenia, ale gdy dojdzie do sprawy, to wszyscy tchórzą.
– Nieprawda! – żachnął się szewc, wywijając buntowniczo swym brzeszczotem. – Trzeba tylko pamiętać o dostarczeniu ludowi stosownej motywacji do walki, a wtedy powstanie!
– Za dużo było tych powstań – wyjaśnił spokojnym głosem przechadzający się wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia starszy pan. – Zbyt łatwo przychodziło wam prowadzanie całych pokoleń na rzeź, bez szans zwycięstwa. Zamiast myśleć o przetrwaniu narodu i jego rozwoju…
– Ależ, honor – zirytował się z dala książę.
– Honor nie jest wielkością biologiczną – nie pozwolił sobie przerwać starszy pan. – A życiem ludów rządzą te same prawa, co każdą żywą istotą. W każdym pokoleniu wyprowadzaliście bohaterów na rzeź, więc kto pozostał? Tchórze. I to jest naturalna samoobrona narodu. Jeśli straci nazbyt wiele krwi, kładzie się na płask i pozwala już zrobić ze sobą wszystko, byle tylko odtworzyć populację. Dzięki pokoleniom tchórzy przeżywa, jak Czesi po Białej Górze albo Francuzi po Yerdun, i po jakimś czasie znowu zaczyna wydawać bohaterów. Chociaż – westchnął – bardziej by się przydało tutaj paru uczciwych księgowych.
– Wystarczyłaby odrobina instynktu samozachowawczego – nie zgodził się marszałek.
– Ależ, panowie – przerwał łagodnie zasępiony kardynał. – Pozwólcie temu księdzu mówić. W końcu, jeśli my go nie wysłuchamy, to nikt tego już dzisiaj nie zrobi.
– Tak, tak, słuchaj – usłyszał Robert za plecami drwiący głos Żelaznego. Jakość połączeń wydawała się słabnąć, jeszcze niezauważalnie, ale Robert, oczekując tego, mógł przekonać się, że jego program działa.
– Rzekł głupiec w sercu swoim: nie masz Boga – zaczął ksiądz, czytając powoli i dobitnie, uroczystym głosem. -/ stąd popsowało się, co żywo, w drogach swoich, i prawidła cnót odstąpiło; i nie masz, kto by czynił dobrze, nie masz aż do jednego. Potentaci poszli za złotem, które nie usprawiedliwia, więcej ważąc depozyta w skarbcach, niż chwałę Boga, dającego bogactwa…
Kamera wychwyciła, jak słuchacze, szczególnie ci ze stojących rzędów, wymieniają między sobą półuśmieszki i miny ale-pierdzieli-no-już-nie-mogę.
Za to wśród dziennikarzy słowa księdza znalazły oddźwięk. Doprawdy, ten początek zabrzmiał nazbyt nietolerancyjnie. Na galerii wszczął się narastający z wolna szum. Stojący pośród notabli Prymas dostrzegł to pierwszy, podniósł znacząco brew, ale zaczytany ksiądz nie zauważył tego przejawu irytacji zwierzchnika.
– Część w Izraelu upodobana, Lewitowie, przy obrzędach w świątyni drzymiaj a zatem i Filistyn przemaga, i pod prałatami krzesło trzeszczy…
Galeria kwiknęła radośnie, zafalowała i zagraniczni korespondenci, blokując ciasne drzwi, rzucili się każdy do swojego gniazda, aby jak najszybciej nadać relację o kolejnym antysemickim kazaniu polskiego księdza.
– Rada i senat – ksiądz, nic nie zauważając, podniósł odrobinę ton – cymbał głośny i spiża brzęcząca; kształtują wota, żeby ich słyszano; mówią, żeby swoje przewieść; kontrowertują, żeby coś wytargować.
Teraz już szum przeniósł się z opustoszałej galerii na dół, gdzieś z tylnych szeregów ktoś niewidoczny zapytał scenicznym szeptem: “Czy musimy go słuchać?”
– Po miastach lusztyk ustawiczny i stroje zbyteczne, a pospólstwo drą aż do czopa, żeby były zbytkom nakłady!
Читать дальше