– A wczoraj do pana dziedzica przyszli – przypomniał sobie Jasiek. – Sąsiad oćcu opowiadali.
– No?
– Bo tutaj paniczów znaleźli. Chłop, co furę przyprowadzał, poznał ich i czynownikowi powiedział.
– Głupi! – żachnął się Kazik. – Po co gadał?
– Sameś głupi! Co nie miał powiedzieć? Oba tu leżeli, i starszy, i młodszy. A teraz i starego pana wywieźli, sąsiad mówił, że taki był przygarbiony, jak go zabierali, i trząsł się cały, płakał, jakby mu ze sto lat przybyło. Pewnie już i on długo nie pociągnie.
– To i po nich – podsumował Kazik, z jakimś niezrozumiałym nawet dla niego samego żalem.
– Ano, po nich. Mówili sąsiad, że ksiądz dobrodziej mówili, że majątek teraz władza weźmie, a kobiety mają dwie niedziele, żeby się zabierać.
– Szkoda ich… Do miasta pojadą? – zapytał, nie mogąc oderwać wzroku od widoku zasłanego trupami pola. Gdzieniegdzie piętrzyły się one w stosy i ktoś biegły mógłby z tych stosów, z linii, jakie tworzyły, odczytać przebieg bitwy.
– Jużci, a gdzie? – Jasiek także nie odrywał wzroku od pobojowiska, czyszczonego pracowicie przez chłopów. -Ociec mówili, że się tu cały dzień bili, bo ich Kozacy wzięli ze wszystkich stron i nie mogli się już do lasu z powrotem wysmyknąć.
– Szkoda – powtórzył Kazik cicho, myśląc o młodym paniczu, jak stał z flintą na polowaniu, i o jego ojcu, który siadywał na mszy zawsze od brzegu rodzinnej ławy, na prawo od ołtarza.
– Głupiś – powtórzył Jasiek. – A tobie co tutaj do żałowania?
Nie odpowiedział. Tylko patrzył, wciąż patrzył w milczeniu, zaciskał pięści, nie potrafiąc nazwać ani zrozumieć tego czegoś, co się w nim rodziło, tego nie znanego nigdy wcześniej uczucia, jakie zbudził w nim obraz usłanego trupami pola. I sam nie wiedział dlaczego z kącika oka płynie mu po policzku wielka, gorąca łza.
*
Sygnał połączenia nadszedł, kiedy Wiktoria adiustowała sześciokolumnową analizę wpływu, jaki Gwarancje wywrą na perspektywiczny rozwój polskiej gospodarki. Tekst przeznaczony był dla jutrzejszych, sobotnio-niedzielnych wydań kilku specjalistycznych dzienników, adresowanych do biznesu, giełdy i bankowców; z tego, co słyszała, szedł także do syndykatów w USA. Zgodnie z przyjętą w grupie procedurą, opracowanie robiły trzy osoby jednocześnie, podczas gdy czwarta, w miarę potrzeb konsultując się z całą trójką, ustalała wersję ostateczną. Początkowe partie tekstu jeszcze nie istniały, podobnie jak część poświęcona konkluzjom. Zespół autorski zamierzał odwołać się w nich do przemówień wygłaszanych na uroczystości podpisania, które udostępniano w sieci dopiero w chwili rozpoczęcia ceremonii.
W wydawnictwie właściwie nie istniał zwyczaj pisania tekstów. Budowano je, fakt po fakcie, cegiełka po cegiełce, zbiorowym wysiłkiem zespołów redakcyjnych i grup specjalistów. Udział w tym budowaniu wymagał skupienia i trochę pozwoliło to Wiktorii zapomnieć o męczącym od rana, irracjonalnym niepokoju. Po lunchu w pomieszczeniach koncernu, także w pomieszczeniu grupy ekonomicznej, robiło się gęściej i bardziej hałaśliwie, aż poczuła się zmuszona użyć do pracy gogli. Cicha, rytmiczna muzyka w słuchawkach doskonale izolowała ją od gwaru biura, kiedy z uwagą przepatrywała tekst w lewym panelu, mając w prawym rozwinięty interfejs wykupionej przez koncern bazy wiedzy.
Oprogramowanie, którym się posługiwała, było nieseryjnym projektem, pisanym specjalnie dla koncernu, z uwzględnieniem jego specyficznych wymagań, jakkolwiek w oparciu o powszechnie dostępne standardy. Poza tym niewiele więcej o tym programie wiedziała. Redaktorzy merytoryczni raczej nie byli zachęcani do zgłębiania jego tajników, przeciwnie – mówiono im, że od tego jest dział komputerowy, który należy wzywać natychmiast przy każdej, nawet drobnej wątpliwości.
Dla potrzeb Wiktorii zupełnie zresztą wystarczała wiedza, że podczas, gdy w lewym panelu ma redagowany dokument, w prawym przywoływać może potrzebne dane i sugerowane przez bazę rozwiązania. Dochodziła właśnie do momentu, gdy autor, rozprawiwszy się ze złudzeniami co do możliwego w Polsce boomu inwestycyjnego, przechodził do naświetlania perspektyw stojących przed Polską jako swego rodzaju wielką strefą wolnocłową dla całego Wschodu – kiedy w uszach zabrzmiała jej pocieszna, elektroniczna melodyjka, jaką zwykł sygnalizować swoją ingerencję menadżer programów.
Otworzyła kursorem okno. Animowana główka nadzorcy plików oznajmiła głosem, równolegle z rozwijającym się w oknie napisem, o odebraniu adresowanej dla niej wiadomości. Zanim zdążyła nakierować kursor na pole “wyświetl”, menadżer uzupełnił tę informację migającym ostrzegawczo polem: INYALID FILE CODE.
Mimo to wyświetliła otrzymany list. Okazał się krótką sekwencją niezrozumiałych znaków. Jakieś kreski, nutki, symbole karcianych kolorów, wszystko zepchnięte w jednej, wyłażącej daleko poza ekran linijce.
Nabrała głęboko powietrza.
Znalazła w menu menadżera poczty pozycję “sugestie” i pominąwszy kilka pierwszych punktów odpowiedzi, doradzających jej ponowienie połączenia, sprawdzenie zgodności systemów i temu podobne, wybrała połączenie zwrotne z nadawcą listu.
Na kilkakrotnie powtarzane polecenie “wykonaj” komputer odpowiadał jednak stale w ten sam sposób: informacją o błędzie.
Poleciła menadżerowi próbować kolejnych programów korekcji uszkodzonego pliku. Elektroniczny bełkot zmieniał wygląd i objętość, ale po każdej konwersji pozostawał równie niezrozumiały, jak w chwili odebrania.
Wiktoria nie mogła wiedzieć, iż zaburzone w swym trybie działania podprogramy rezydentne sterownika jej męża, choć zablokowane przez kontrolujący go teraz obcy software, nie przestawały pracować; odebrały jej próbę połączenia się z Robertem i zapisały ją w pamięci krążącej, jakkolwiek ich operator nie miał już wtedy do niej dostępu. Odebrały też ślady jego rozpaczliwego wołania z dna studni kręconych schodów, a choć nie były w stanie przełożyć ich nie znanego formatu, zdołały rozpoznać powtarzające się imię, pod które w makrodefinicjach pamięci stałej sterownika podłożony był jej sieciowy adres.
Wiktoria nie mogła wiedzieć, ale w jakiś sposób czuła, że to musi być wiadomość od niego, wiadomość, iż dzieje się coś złego, iż potrzebuje jej pomocy.
Po którejś z kolejnych konwersji w wyświetlanej na ekranie sieczce pojawiła się kilkakrotnie jedna zrozumiała litera. Ta właśnie litera, której miało nie być w polskim alfabecie i na cześć której Robert nadał jej imię. I nigdy nie pisał tego imienia inaczej, niż z ową literą na początku.
Nie chciała tracić czasu nawet na wychodzenie z systemu; zamroziła pracę kursorem i zerwała z głowy gogle.
– Wychodzę – zawołała tylko. – Proszę, skończcie za mnie, będę mogła, to jeszcze wrócę.
– Hej, zaraz, co się dzieje? – usiłował protestować któryś z nich.
Sama by to chciała wiedzieć. Nie mogła tracić czasu. Niech ją wyrzucą – trudno. Osiem minut później była już w garażu pod budynkiem i przekręcała kluczyk w stacyjce wozu.
*
Ojciec siedział przed nim taki, jakim go zapamiętał: zmęczony. Pochylał ciężko głowę nad zbitym z desek stołem, przechylając ją nieco na bok, a jego szare oczy były pełne pośmiertnego smutku.
– Tylko się chować – mówił w zamyśleniu. – Całe życie chować się i cofać. Cofać się i ukrywać, ukrywać się i cofać, i ciągle mówić sobie: trudno, nic sam nie poradzę, trzeba się cofnąć jeszcze głębiej, przyczaić w domu jak ślimak w skorupie i czekać na lepsze czasy…
Читать дальше