– Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Będziesz tylko malutką mróweczką. Oczywiście, będziesz dostawał z Corbenicu wiadomości o pewnych generalnych planach, po prostu, aby wiedzieć, ale nie sądź, że od razu staniesz się kimś istotnym. Na to trzeba pracować latami, a ty bardzo późno zaczynasz.
– A jaki mam wybór?
– W istocie, nie masz żadnego. Jedyne, co możesz zrobić, to naprawdę postarać się, aby Corbenic uznał cię za godnego zaufania. Ostatnia wiadomość, jeśli jeszcze się tego nie domyśliłeś: twój sterownik, zanim ci go wydano, został trochę poprawiony. Znalazło się w nim kilka dodatkowych modułów, wspomagających połączenie z naszym oprogramowaniem. Corbenic zna w tej chwili każde drgnienie twoich mięśni. Nie sądź, że zdołasz go okłamać, i nie sądź, że zdołasz mu uciec.
Robert przez długą chwilę wpatrywał się Żelaznemu wprost w wypełnione otchłanią oczy. Milczał. Potem złożył ręce w gest przeładowania ostatniego połączenia. Szarpnął się. Nic. Szybko poruszając palcami, złożył wydobyte z pamięci hasło przywołania systemu operacyjnego – i dostał potwierdzenie. Komputer słuchał go.
Wciąż patrząc Żelaznemu w oczy, wypisał komendę wyjścia.
Świetlna katedra, projekcja, Żelazny – wszystko rozpłynęło się w mroku.
*
Spadał.
Leciał z zawrotną prędkością w nie kończącą się, czarną studnię, której dno wydawało się być z każdą chwilą dalej. Jak w koszmarnym śnie. Chciał poruszyć rękami i przelogować się do jakiegokolwiek systemu, ale nie miał rąk ani nóg, był bezcielesną myślą, opadającą bezradnie w otchłań.
Potem ciemność nasyciła się białym, pulsującym powoli światłem. Na utkanych ze splątanej materii ścianach studni migotały cienie, rozjarzały się i przygasały w jednostajnym rytmie.
Opadał ku migoczącemu miarowo słońcu, przez supły żył i arterii, w które pompowało ono porcje światła i cienia.
Światło. Cień. Światło. Cień.
Teraz kolor światła zaczął się zmieniać. Skłębiona materia skąpała się w czerwieni, jaśniejącej z każdym uderzeniem świetlnego serca, aż stała się barwą jaskrawej pomarańczy, potem żółtym, zielenią, niebieskim, fioletem… Kiedy oślepiający blask nasycił barwą kardynalskiej purpury, Robert dostrzegł pod sobą rozjarzoną powierzchnię słońca, przybliżała się z niewiarygodną szybkością, Spadał na rozjarzoną tarczę, niezdolny się poruszyć, obronić, niezdolny nawet zasłonić oczy, przerażony.
Spadł na gorejące słońce; okazało się cienką jak bańka żarówki skorupką, która pod jego ciężarem rozprysła się na tysiące okruchów, rozsypała w kaskadę iskier, gasnących w bezkresie mroku.
PRZESKOK
Pędził w dół po kręconych schodach, najszybciej jak potrafił, z trudem chwytając w obolałe płuca powietrze.
Przed sobą miał studnię staroświeckiej klatki schodowej, mógł ponad balustradami dostrzec zamglonym z wysiłku wzrokiem posadzkę parteru.
Za nim otwierały się z trzaskiem mijane drzwi, a wy-pryskujące z nich ręce zamykały chwyt o milimetry od jego pleców i ramion.
Uszy wypełniał zwielokrotniony pogłosem studni chichot prześladowców, okrzyki – chwyć go, chwyć go, łap! Nie wiedział, skąd i dokąd, i dlaczego ma na sobie niebieski, niemodny garnitur z wielkimi, złotymi guzikami, szerokimi klapami, nogawkami jak dzwony i szerokim jak sztacheta krawatem w ukośne paski. Któraś ze ścigających go dłoni chwyciła za ten krawat, szarpnięcie zdusiło go, w oczach pociemniało, rozjarzyło się krwiście, ale zdołał się uwolnić, popędził dalej na dół, jeszcze szybciej, półprzytomny ze strachu, czując tuż za sobą wyciągające się dłonie i słysząc trzask otwierających się jedne po drugich drzwi.
Chwyć go! Chwyć! Łap! – huczało w studni. I znowu trzask drzwi, i znowu muśnięcie chybiających o milimetry szponów.
Dopadł parteru, na wpół żywy ze zmęczenia, resztką sił przeszedł jeszcze kilka chwiejnych kroków – runął twarzą na kamienne, woskowane płyty, pachnące kurzem i moczem. Okręcił się ostatkiem sił na plecy i dyszał ciężko.
Zapadła cisza.
Uświadomił sobie, że umiera.
Myślał o Wiktorii. Błagał ją o pomoc. Wołał ją.
Ponad jego ciałem wznosiła się ku górze, w nieskończoność, spirala schodów, z których zbiegł. Nad pobłyskującymi barwą mosiądzu balustradami zaczęły się pojawiać twarze. Jedna, dwie. Dziesięć. Pięćdziesiąt. Blade, pozbawione wyrazu twarze, wszystkie identyczne, jak maska Fantomasa. Wpatrywały się w niego. Przygważdżały go do ziemi spojrzeniami ostrymi i zimnymi jak stalowe igły. Sto. Dwieście. Tysiąc. Teraz już wypełniły gęsto przestrzeń ponad balustradami, jedna przy drugiej, zwisały nad nim gęstymi gronami.
Zamknął oczy, wciąż próbując przywołać Wiktorię, coraz słabiej, utrudzony długą, beznadziejną ucieczką. Wtedy poczuł wstrząs i usłyszał głuchy łoskot, jakby tysiąc jabłoni w jednej chwili zrzuciło na ziemię dźwigane brzemię owoców.
Ponad balustradami przechylały się już tylko bezgłowe toboły ciał. Opadłe lawiną głowy tłoczyły się dookoła leżącego Roberta, chichocząc, podskakując i pobłyskując ostrymi jak szpilki zębami. Chwyć go, chwyć! Gryź! Do krwi, do krwi! Jedna, druga, dwudziesta podskakująca głowa chwyciła go zębami, na niebieski materiał garnituru i koszulę trysnęły strumienie krwi. Krzyknął przeraźliwie, usiłując bezradnie odpędzić je rozpaczliwymi uderzeniami rąk.
– Dureń! Dureń! Co narobiłeś, idioto! Co narobiłeś! -wrzasnęła największa z głów głosem Brzozowskiego i wysokim podskokiem wgryzła mu się w twarz. Krew, ból, przerażenie. Krzyk zamarł mu w zadławionym falą krwi gardle, szarpnął się w potwornym spazmie bólu, obrzydzenia i rozpaczy.
PRZESKOK
Fontanna ziemi, ognia i dymu wybuchła o kilka kroków, podmuch zwalił go na bok w błotnistą ziemię, wtłaczając bojowy okrzyk z powrotem do ust. Gwizd w uszach przygłuszył na chwilę całą upiorną symfonię bitwy, nieartykułowany krzyk biegnących, klekot bolszewickich karabinów maszynowych, ryk artylerii… Kulił się do matki ziemi, przerażony, spłakany, gdy deszcz błota i odłamków bębnił po hełmie i grubym szynelu.
– Ciebie on z łowczych… obierży… wyzuje… i w zaraźliwym… liwym powietrzu ratuje… – powtarzał bez tchu drżącymi, pobladłymi wargami. I Pan Bóg wysłuchał tej rozpaczliwej, dziecięcej modlitwy, bo deszcz ustał, gryzący dym zaczął się rozwiewać, a on wciąż żył, przyciśnięty do rozoranej ziemi, tłustej i pachnącej, jakby czekała na złożenie w skibach złotego ziarna, a nie na cuchnącą daninę krwi, ropy i gnijących ciał.
Krzyk nie przebrzmiewał, atak szedł, teraz widział ciemne sylwetki żołnierzy przed sobą, tańczące w pióropuszach dymu i płomieni, w trzasku ognia z bolszewickich taczanek. Uniósł się, wypluwając błoto, poderwał na czworaki, podciągnął długi jak nieszczęście karabin, wraz z bagnetem sięgający mu ponad głowę. Jego drobne, zmaltretowane forsownym marszem ciało szesnastolatka drżało od stóp do głów, sam nie wiedział, ze zmęczenia, wściekłości czy z ochoty do bitwy i nie zastanawiał się nad tym, już miał skoczyć ponownie do przodu, kiedy kolejny ognisty podmuch nadleciał w chichocie odłamków od tyłu i znowu siadł na plecach potwornym ciężarem, cisnął nim jak piórkiem o ziemię.
– Stój, przeklęty idioto! – wrzeszczał mu Brzozowski wprost do ucha, przekrzykując hałas bitwy. – Gdzie, do cholery?!
– Idź won, precz – krzyczał, usiłując zrzucić ciężar z pleców. – Nie zatrzymasz mnie! Pobijemy ich, ścierwa czerwone, pobijemy!
Читать дальше