Robert widział to wszystko i słyszał, jego umysł zapisał wydarzenia w pamięci – ale w momencie, kiedy się rozgrywały, nie był w stanie o nich myśleć.
Siedział w swoim wozie i bał się. Jego strach sięgnął szczytu. Czuł się bezradny, porzucony przez wszystkich, zniszczony i potrafił myśleć tylko o jednym, że Wiktoria tego nie zniesie, a on nawet nie będzie jej umiał powiedzieć.
A potem strach przesilił się i zmalał do rozmiarów niepokoju, poważnego, ale nie porażającego. Zanim korek zaczął się rozładowywać, Robert poczuł, że znowu jest w stanie myśleć.
Tamten prędzej by się śmierci spodziewał – oczywiście bohaterskiej i oczywiście za Ojczyznę – niż tego, że za dwadzieścia parę lat będzie gotów stanąć całą duszą po stronie policji pałującej “Solidarność”. Nie miał racji, siwy skurwysyn? Nie ma racji Brzozowski? Nie byłeś po prostu głupim gówniarzem?
Zajechał pod swoją klatkę schodową. Sterownik i peryferia leżały na tylnym siedzeniu samochodu. Otworzył drzwiczki. Pociągnął ciężkie pudło komputera ku sobie i trzymając w lewej ręce wyjęte z kieszeni, spięte platikowym brelokiem klucze, ruszył ku drzwiom klatki.
Zanim cały świat, jego świat, zaczął się obracać cegiełka po cegiełce, Tamten potrafił sobie doskonale wyobrazić, jak to powinno być. Wszyscy powinni dostać po kawałku Polski, jakby na nowo rozdano karty, i dalej niech już w uczciwej grze decyduje pracowitość, zdolności i los. Ale oprócz Tamtego mało kto chciał tak iść na niepewne. Po cholerę im jeszcze jakieś gwarancje, myślał, targając ciężki sterownik. Mało im jeszcze gwarancji? Wszyscy tu już przecież mają wszystko zagwarantowane. Robole -minimalną płacę i to, że żaden z nich nie okaże się cwaniaczkiem, nie zrobi nagle pieniędzy i nie będzie nimi kłuł w oczy byłych kompanów. Chłopi – minimalne ceny i kontyngenty. Biznesmeni – kredyt, zbyt, brak konkurencji i spokojny zysk za odpalenie komu trzeba. Inteligenci – że póki się nie wychylą z jaką ciemnotą, nikt im nie wytknie słomy w butach. Dzieci sitwy – dobre posady po markowych studiach, dzieci roboli – zasiłek i bramę, żeby w niej przekiwać życie. A oni, rozdawcy łask, szafarze koncesji, zamówień, kontyngentów i karier – oni, nade wszystko, mieli zagwarantowane, że nic ich nigdy nie ruszy. I wszyscy byli, generalnie, zadowoleni. Jeśli robole rozrabiali, to przecież nie przeciwko zasadzie. Nie użerali się o jakieś wielkie sprawy, nie myśleli poprawiać świata. Im chodziło tylko o “bolączki”. To słówko zrobiło za pamięci Roberta niezwykłą karierę, proporcjonalną do kariery poglądu, że polityka jest wstrętna i brudna, wszyscy politycy kłamią i porządny człowiek winien omijać ją z dala, ograniczając się tylko do ucapienia, co jego. Bolączki to było to, co akurat fabryczna siła robocza potrafiła zrozumieć. Właściwie siła robocza miała tylko jedną bolączkę: żeby z tego tortu trochę więcej się dostawało im. Bo dlaczego nie, skoro jak się tak zbiorą w kupę, to każdemu mogą dać w mordę, zatrzymać każdy zakład, zablokować każdą drogę?
Proszę bardzo, byleście się nie ważyli na jakieś idee, jakieś większe prawdy. Ale nie ma obawy, my są apolityczne ludzie, po stówce na łeb i fertig. My się już przyuczyli nie wdawać się w żadne tam, bo zaraz ktoś nas, prostaczków, wydudka jak leszczy. W końcu, tak źle im było? -wściekał się bezgłośnie; źle im było pod czułą opieką szafarzy łask i fabrycznych hersztów, z gwarancją, że nikt nie zmieni swego losu, chyba że będzie taki sprytny, by ze związku przeskoczyć w ministerialne układy. Tak ogólnie, to wszystkim ten świat odpowiadał, a sfrustrowani wariaci, jak Tamten, po prostu musieli odejść.
Wcisnął przycisk na pudełku klucza; cichy pisk, szczęk odsuwanych rygli. Schody. Drzwi do mieszkania, drugi klucz.
– To nieprawda – powiedział na głos.
Kurwa mać, to nie mogła być prawda. Siwy ubek zgrywał się przed nim. Odstawiał nie wiedzieć kogo, a dał się nabrać na jakiś prymitywny, podatkowy kruczek, zastosowany przez InterDatę, która zaksięgowała kupę kosztownego sprzętu jako znajdującą się w depozycie własność pracowników.
Siwy ubek zgrywał się. Nie powinien mu wierzyć. Byli ludzie, wciąż byli ludzie tacy jak on. Musieli być. Tylko byli rozproszeni, rozpaczliwie samotni, bezsilni, nie mieli nikogo, komu mogliby zaufać, bo jakieś wiszące nad nimi fatum dbało, by każdy, kto do tej roli aspirował, okazywał się prędzej czy później albo błaznem, albo durniem, albo w najlepszym wypadku beznadziejną dupą wołową. Demokracji chcieliście? Ależ proszę bardzo. Szanowny pan życzy Partię Liberalną, Socjaldemokratyczną czy Zjednoczony Obóz Katolicko-Patriotyczny?
Z westchnieniem podrzucił w ramionach sterownik, wziął między palce płaskie, plastikowe pudełko klucza, przytknął je do drzwi na wysokości oczu, a potem, kiedy elektroniczne miauknięcie zasygnalizowało ich otwarcie, pchnął kolanem.
Z lustra naprzeciwko drzwi spojrzał na niego Kataryniarz. Ponad dźwiganą z wysiłkiem bryłą sterownika, w poszarzałej, wykrzywionej bezsilną wściekłością twarzy, lśniły oczy.
Oczy, które skądś znał.
Nie mógł sobie przypomnieć, skąd.
Uświadomił sobie wreszcie, zamykając drzwi piętą. To znowu były oczy Tamtego Roberta.
*
W chwili, gdy Robert otwierał kolanem drzwi swojego domu, Wiktoria nagle przypomniała sobie pytanie, które zadała mu sennym głosem tuż przed zaśnięciem, w dniu, od którego zaczęło się jego przygnębienie.
Te słowa wychynęły nagle z zakamarków jej pamięci, kiedy niechętnym przyciśnięciem trackballa odsyłała w obieg sieci wydawnictwa przekład kolejnego bzdurnego tekścidła do kolorowych pisemek dla garkotłuków. Tekścidło było reportażem o jakiejś parze śródziemnomorskich archeologów, którzy nocami migdalą się w turystycznych plenerach pierwszej kategorii, a za dnia wygrzebują z ziemi skorupy po Etruskach.
O to go właśnie wtedy zapytała. O Etrusków.
Przyszła do domu po jakiejś paskudnej nasiadówce, naprawdę późno, jej powitanie przepadło gdzieś bez odpowiedzi w zalegającym mieszkanie półmroku. Potem zobaczyła go, siedział w kuchni, z podciągniętymi pod brodę kolanami, zwinięty jak embrion, oparty ramieniem o deski boazerii. I już widziała, że jest źle. Kuchnia była jego ostatnim azylem, miejscem, gdzie przesiadywał, kiedy życie naprawdę mu dojadło do żywego. Nie widziała go takiego od czasu, kiedy walczył ze sobą, czy odejść z Kancelarii, czy jednak zostać. Dla Wiktorii to było proste: nie możemy zaradzić, trudno, ale nie przykładaj do draństwa ręki. Pieniędzy, chwalić Boga, wystarczy, a choćby nie -nie powinieneś. Ale Robert gryzł się wtedy przez dłuższy czas.
Zostawiła płaszcz i buty, podeszła i dotknęła delikatnie jego policzka, powiedziała łagodnie:
– Co z tobą, kochanie? – A on ożył pod jej dłonią, uniósł twarz, miał coś takiego umęczonego w oczach, tak, widziała, że jest naprawdę źle.
– Nic. Nic – powiedział, wstał i poszedł chwiejnym krokiem do łazienki.
– Nie ma pani gdzieś WIG-u z zeszłego tygodnia, pani Aniu? – dopytywał się zza ramienia Wacek. Nie, nie miała. Uświadomiła sobie, że patrzy w atakujące ją z ekranu szeregi liter, ale zupełnie nie byłaby w stanie powiedzieć, co to za tekst.
Zdjęła okulary i przez chwilę masowała palcami kąciki oczu. Miała straszną chęć, żeby do niego zadzwonić, sprawdzić, czy może już jest w domu. Po prostu żeby usłyszeć jego głos.
– Co z tobą, kochanie? – powtórzyła później, tego samego wieczora, gładząc palcami jego tors. Leżał koło niej jak strącony z cokołu posąg, wpatrzony w sufit, otępiały.
Читать дальше