– Nic – odparł po długiej chwili. – Naprawdę, nie chcę cię zanudzać.
– Powiedz. Proszę.
– Martwię się. Po prostu.
– Czym?
Pokręcił głową, jakby nie dowierzał, że nie potrafi znaleźć odpowiedniego słowa, szukał go długo, wreszcie westchnął:
– Wszystkim. Wiesz, człowiek zbiera te dane, raz o bankach, raz o energetyce, raz o czymś jeszcze… I gdyby to brać na rozum, to powinien tylko stąd wiać, gdzie pieprz rośnie. Wszystko, czego tylko się tkniesz: bardak, złodziejstwo, układy. Dno. Jak w jakimś Kongo. Boże, ten kraj się musi rozlecieć, po prostu nie ma żadnej siły, która go może uratować. Niczego. Nikogo. Do widzenia, gasimy światło i po klocach…
Mówił i mówił, płynął przez niego strumień żalu, skarg, bezradności, jak naprawdę rzadko, chyba nigdy mu się to nie zdarzało, może ostatni raz w dniu śmierci teścia. A ona nie mogła mu pomóc. Nie mogła mu nic powiedzieć, niczym go pocieszyć.
Mogła tylko gładzić czule jego tors, całować go i pieścić, aż niepostrzeżenie, w którymś momencie ich ciała splotły się ze sobą i Robert z westchnieniem wtulił się w nią, jakby szukał ucieczki – i przyjęła go z całą czułością, na jaką potrafiła się zdobyć. I nie istniało nic, poza dotykiem, ciepłem i przygniatającym jej ciało ciężarem.
Potem milczeli długo, ale wiedziała, że i to nic nie pomogło, że on wciąż o tym myśli, w każdej sekundzie, nie potrafiła mu pomóc, czuła, że już zapada się w sen, więc cichym głosem odezwała się tylko:
– Przecież nic nie możesz poradzić. Nic nie poradzisz.
– Tak mi żal, kochanie. Nie mogę o tym nie myśleć. Tak mi żal tego wszystkiego. Tylu ludzi sobie zmarnowało życie, tyle pracy, poświęceń, i to wszystko zmarnowane, przetrwonione, wszystko na nic…
– Tak już jest – westchnęła sennie. I po chwili dodała: – Etrusków też ci żal?
Zaraz potem zasnęła.
Ocknęła się z zamyślenia, czując, jak od wspomnienia ramion i ciężaru męża obrzmiewają jej piersi i twardnieje podbrzusze. Odetchnęła głęboko. Wstała od biurka i poszła nalać sobie wody – nie chciało jej się pić, po prostu potrzebowała się przejść.
Wróciła z jednorazowym, styropianowym kubkiem, postawiła go obok odłożonych na skraj biurka gogli i rękawic, potem sięgnęła po telefon i wystukała numer do domu. Odczekała cztery sygnały i odłożyła słuchawkę, zanim odezwie się automat. Potem spróbowała jeszcze raz. Roberta nie było.
Oczywiście, że nie ma go w domu. Jeszcze za wcześnie. Daj spokój, stara, masz dziś tyle pracy – omal nie powiedziała tego na głos.
Wiktoria nie mogła wiedzieć, że zadzwoniła dokładnie w momencie, kiedy jej mąż zostawiwszy sterownik wrócił do samochodu po drugą partię swojego cudem odzyskanego hardware'u.
*
Sucha, żylasta sylwetka Gumy nie zdradzała w najmniejszym stopniu, iż jedną z jego życiowych namiętności było jedzenie. Nie znaczyło to, aby był smakoszem. Wymyślne kombinacje smaków krwistej pieczeni, egzotycznych owoców i miętowego sosu w najmniejszym stopniu go nie nęciły, a cudaczne potrawy, wymagające sześciu rodzajów sztućców i chirurgicznej sprawności w operowaniu nimi, wręcz przerażały. Guma po prostu lubił solidnie zjeść, przy czym jego upodobania stanowiły dokładne przeciwieństwo propagowanych przez Zjednoczone Redakcje zasad zdrowego i nowoczesnego żywienia. Uważał, że potrawy są tym smaczniejsze, im bardziej niezdrowe – i odwrotnie. Uważał także, iż życie człowieka jest zbyt krótkie, aby marnować je na zapychanie się czymś, co nie jest smażone, podlane obficie sosem, nie spływa tłuszczem po brodzie i czego nie uzupełniają tłuczone ziemniaki, zasmażana cebula, w ostateczności kapusta.
Dzięki niewytłumaczalnemu zrządzeniu Niebios, Guma mógł sobie na zaspokajanie tych kulinarnych pasji pozwolić. Apetyt mu dopisywał i wszystko, co pożarł, znikało w nim bez śladu. Pozostawał suchy i żylasty, bez grama tłuszczu na mięśniach, sprawiających wrażenie, jakby ukręcono je ze stalowego drutu. Mógł jeszcze czerpać dodatkową radość z dręczenia opowieściami o swych ucztach kolegów, którzy, sterroryzowani przez lejącą się z mediów propagandę fitnesu, a bardziej jeszcze przez ulegające tej propagandzie żony, walczyli w ponurej desperacji z nieubłagalnymi postępami otyłości i gryźli się wyrzutami sumienia po każdym wchłoniętym ukradkiem piwie.
– Pana to żarcie zgubi – krakał ich wydziałowy lekarz. – Niech pan nie myśli, że tak można bez końca, o nie. Pali pan paczkę dziennie, odżywia się jak jaskiniowiec, nie ma pan pojęcia, co się dzieje z pańskim sercem i wątrobą.
Guma traktował go z dobrotliwą pobłażliwością.
– Mnie, panie doktorze, jeśli kiedy co zgubi, to baby -zwykł odpowiadać.
Jak się miało tego dnia okazać, obaj mieli w pewnym stopniu rację, choć obaj myśleli o czymś zupełnie innym.
Gumie chodziło raczej o “księżniczki” z pigalaka, na które wydawał sporą część zarobków, i różne mniej lub bardziej znajome panie, pragnące to lub owo załatwić czy tylko zobowiązać go sobie drobną przysługą. W żadnym wypadku nie myślał o wciśniętej do resortu w ramach wymuszonej przez Unię Europejską afirmatywki pani wiceminister spraw wewnętrznych. Jedno z cudownych odkryć pani prezydent, zachwyciła ona prasę i telewizję gruntowną reformą żywienia w resortowych stołówkach.
Praktycznym skutkiem tej reformy było zmuszenie Gumy do odżywiania się na mieście. Codziennie w porze lunchu opuszczał zwalisty gmach Firmy i omijając główny dziedziniec kierował się ku bocznej furtce. Stamtąd, przeciągnąwszy swą kartą przez szczelinę czytnika, przechodził wąską ścieżką pomiędzy dwoma rzędami stalowych sztachet do Rakowieckiej, przecinał ulicę i w niewielkim, dość obskurnym, ale też dzięki temu uodpornionym na bzdurne mody barze pałaszował obfity, tłusty i bardzo niezdrowy posiłek.
Lekarz miał na myśli raczej negatywne skutki, jakie spożywanie takich posiłków – wierzył uparcie, wbrew oczywistym faktom – wywierać musiało na organizm Gumy. W żadnym wypadku nie chodziło mu o to, iż jego pacjent, dogadzając swemu apetytowi, znajdzie się o niewłaściwej porze w niewłaściwym miejscu.
Tego dnia Guma, zajęty dokumentacją SO Kuromaku, opuścił biuro nieco później niż zwykle. Za dwadzieścia trzecia minął kiwającą się na chodniku pod barem śniadą łachmaniarę, zawodzącą przeciągle, ze śmiesznym akcentem:
– Daaaaj, pane, penąąądza, daaaaj, pane…
Guma, zbliżając się do drzwi baru, obrzucił żebraczkę pełnym zainteresowania spojrzeniem. Był ciekaw, co za idioci dają takim pieniądze, ale poza tym uważał, że dopóki biedota z Bangladeszu przyjeżdża żebrać do Polski, a nie odwrotnie, to wszystko jest z grubsza w porządku.
– Uszanowanie – powitał go mężczyzna stojący przy kasie. Widywał Gumę od lat, nie wiedział jednak nic o nim samym ani o jego miejscu pracy i w najmniejszym stopniu nie był tym zainteresowany. – Co dzisiaj będzie?
– Goloneczka – zdecydował Guma po chwili namysłu. – I żywczyk.
Zapłacił i z chłodną butelką w jednym ręku oraz wydrukowanym przez kasę kwitem w drugim skierował się do okienka.
Kilkanaście minut później, kiedy kończył już przy stoliku w kącie posiłek, rozkoszując się wypełniającym go błogim rozleniwieniem, jego uwagę zwróciły podniesione głosy.
– Wy oszukujetie – mówił powoli, z silnym wschodnim akcentem mężczyzna stojący na wprost kasjera. – Tutaj nie jest' sto gram. Tutaj jest' mało. Ja chcę moje pieniądze z powrotem.
Читать дальше