Zazwyczaj Gudryń dochodził do tych drzwi od przeciwnej strony, tak że wszyscy mogli go dostrzec i zanotować sobie w pamięci fakt jego zaproszenia na krótką rozmowę. W przeciwieństwie do sal bankietowych, urządzonych nowocześnie, gabinet generała-gubernatora stylizowany był na empirową świątynię dumania. Meble z giętego drzewa harmonizowały z obiciami ścian, jak się Gudryń domyślał, niezbędnymi, by ukryć oplatające pokój obwody antypodsłuchowego tempestu.
Paskudników był niziutkim, jowialnym człowieczkiem o pulchnej, uśmiechniętej twarzy. Siedział na empirowej kanapce, mając po bokach dwóch swoich sekretarzy.
– Nu, dorogoj, szto u tiebia, kak pożiwajesz? – uniósł się lekko na jego przywitanie.
Gudryń odpowiedział na wylewne powitania skłonieniem głowy, odwzajemnił uścisk ręki generała-gubernatora i najzwięźlej, jak potrafił, wyjaśnił mu sprawę rosyjskiego konsorcjum TravRuss i parafarmaceutyków sprowadzanych do Polski, które tutaj zmieniały nazwę i opakowanie, by korzystając z niejasności w umowach pomiędzy Wszechrusią a Unią i Unią a Polską przekroczyć granicę Europy już jako jeden z atestowanych wyrobów farmaceutycznych państwa aspirującego, w ramach jego kontyngentu importowego, i natychmiast po przekroczeniu tejże granicy rozpłynąć się bez śladu na potężnym, światowym rynku.
Drugą minutę zajęło Gudryniowi wyjaśnienie sprawy InterDaty i związków jej prezesa ze spółkami dokonującymi obrotu rosyjskim towarem i późniejszym przetworzeniem go w polski kontyngent importowy.
– Mądrze – podsumował Paskudników. – Ty się nie niepokój, z nimi się da rozmawiać. Gdyby chcieli sprawę uciąć, uderzyliby w punkt zasadniczy. A zaczęli od właściwej osoby, ale w innym miejscu, to co znaczy, Wasilij? -odwrócił się do sekretarza po swojej prawej stronie.
– To znaczy, że ktoś mówi: chcę z wami negocjować.
– Ot, co – uśmiechnął się Paskudników. – Drobna sprawa, ale i dobrze, po drugiej stronie granicy też trzeba mieć przyjaciół.
– Chciałbym bronić prezesa – pozwolił sobie powiedzieć Gudryń. – To lojalny człowiek i utalentowany menadżer.
– No – skinął głową Paskudników. – Wasilij, ty się spotkasz z naszymi przyjaciółmi z tamtej strony i wszystko wyjaśnisz, a potem powiesz i mnie, i naszemu drogiemu dyrektorowi. Dobrze, że ty z tym do mnie przyszedł – zwrócił się do Gudrynia. – A przy okazji, u mnie jest taki człowiek, Stapkowskij. Młody, bardzo zdolny. Jak to u was mawiają: perspektywiczny. Szkoda go tam, gdzie teraz pracuje. Ty jemu znajdź jakieś dobre stanowisko, tak, żeby nabrał doświadczenia, ale i żeby ludziom się pokazał, żeby go lubili i żeby był do was w opozycji. Ja cię znam, na pewno coś wymyślisz.
– Biuro rzecznika praw obywatelskich – zasugerował Gudryń. – Albo Najwyższa Izba Kontroli?
– Może… Nu, dorogoj, ale tobie już czas uciekać, bądź zdrów. Wasilij da wam wszystkie szczegóły.
Dyrektor opuścił gabinet i zaraz za drzwiami skręcił w boczny korytarz, którym wcześniej przyszedł. Kiedy w nim zniknął, udając się z powrotem ku gwarowi sal bankietowych, przyboczny przy drzwiach dał znak koledze prowadzącemu następnego gościa.
*
Zatrzymał samochód o kilkadziesiąt centymetrów przed szlabanem i wysiadł. Podchodząc do budki strażnika wyciągnął z kieszeni zadrukowaną w jaskrawe kolory, plastikową kartę. Przeciągnął nią przez szczelinę przytwierdzonego do stróżówki czytnika; rozległ się krótki, przenikliwy pisk, pomalowane w żółto-czarne paski ramię szlabanu poszło do góry, a wyszczerzone pod nim stalowe zęby położyły się na płask, znikając w przegradzającym wjazd progu z czarnej blachy.
Dopiero w tym momencie przypatrujący się Robertowi strażnik skinął głową, jak gdyby i on był częścią uruchamianej elektronicznym impulsem maszynerii.
– Dzień dobry! – odezwał się z głębi swego blaszano-szklanego akwarium. – Wcześnie dzisiaj, co?
– Dobry – odmruknął Robert i wrócił do samochodu. Wcale nie było wcześnie. Stracił kupę czasu, usiłując się przebić przez zakorkowane centrum, by w końcu ugrzęznąć na dobre na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alej. Od strony Dworca Centralnego pchała się całą szerokością prawego pasa spóźniona grupa związkowych manifestantów.
Dokładnie tego właśnie było jeszcze Robertowi trzeba, żeby go ostatecznie dobić.
Ruch został zatrzymany. Ludzie w zablokowanych samochodach przeklinali hanysów, święte krowy i chamstwo zbuntowane; od sprasowanego w korku tłumu biła skumulowana, bezsilna nienawiść. Przechodzący wyczuwali ją. Skandowali coś, krzyczeli z twarzami czerwonymi od wódki, wymachiwali kukłami, transparentami pełnymi bluzgów i ściskanymi w garściach trzonkami od motyk, z każdą minutą coraz bardziej naładowani samonakręcającą się agresją. Byli wystarczająco wściekli, że wynajęty przez związek pociąg przetrzymano parę godzin pod semaforami (w końcu związki kolejarzy też musiały jakoś uczcić Gwarancje), co stanowiło dla nich kolejny niezbity dowód prześladowania bojowników o robotniczą sprawę. Teraz drażniły ich jeszcze pomruki i nieprzyjazne twarze warszawiaków.
Posuwający się równolegle do manifestacji dziennikarze wypatrywali wzrokiem transparentów, na których niewprawne ręce nakreśliły przy czyimś nazwisku słowa: “Do Izraela” albo “Do gazu”, zapisywali, czasem wskazywali je kamerzystom. Sami kamerzyści rozglądali się raczej za gwiazdami Dawida na niesionych kukłach lub innymi tego rodzaju graficznymi, łatwo zrozumiałymi dla obcokrajowców przejawami odwiecznego polskiego antysemityzmu. Wiedzieli doskonale, że takie zdjęcia światowe stacje biorą zawsze, płacąc jak za zboże.
W którymś momencie jeden z manifestantów nie wytrzymał, wychylił się z przechodzącej przez rondo kolumny i rąbnął trzonkiem od motyki w maskę najbliższego samochodu. Zanim zdążyli do niego podbiec policjanci z otaczającego manifestację przerzedzonego kordonu, to samo zrobił drugi i trzeci. Właściciel zaatakowanego samochodu wyskoczył ku napastnikowi, niemal natychmiast zjawili się obok niego inni kierowcy. Świadomość, że za chwilę także ich lakier może się znaleźć w niebezpieczeństwie, na moment spięła ludzi więzami rzadkiej solidarności. W obie strony posypał się gęstniejący z każdą chwilą grad jobów, tylne szeregi manifestantów zaczęły przystawać, kupić się przy wykrzykującym z furią i wywijającym drągiem mścicielu krzywd klasy robotniczej. Wzięci w dwa ognie policjanci naturalną koleją rzeczy zwrócili się przeciwko tej stronie, która napierała słabiej i zaczęli spychać kierowców pomiędzy samochody, ściągając w ten sposób na siebie ich furię.
Atmosfera gęstniała, przesypujące się nad głowami stróżów porządku obelgi przestały już wymieniającym je wystarczać, zaczęli ponad i pod ramionami policjantów wystawiać ręce, popychając i szarpiąc za ubrania przeciwników. Wtedy do środka wydarzeń dopchał się wysoki mężczyzna o donośnym głosie wprawnego, wiecowego mówcy. Robotnicy cichli na jego widok i ustępowali posłusznie, patrząc tylko gniewnie spode łba. Mężczyzna krzyczał, że będą potrzebni pod URM, że tam siedzą prawdziwi wrogowie i żeby nie dali się prowokować policji. Te argumenty znalazły posłuch. Zawichrowanie w ruchu marszowej kolumny zaczęło się wyprostowywać, zanikać, zgęstniały tłumek rozproszył się. Sprawca całego zajścia dał się, z oporami, odciągnąć kolegom. Mamrotał coś po nosem, wreszcie, na pożegnanie, potrząsnął trzonkiem motyki w stronę kierowców i ryknął:
– My wam, jeszcze, kurwa, pokażemy! Pierdoleni… -zaniósł się na chwilę, nie mogąc znaleźć w pamięci stosownego epitetu. – Pierdoleni… posiadacze!!!
Читать дальше