– Panie, panie, odwal się pan – machał rękami zirytowany kasjer. – Zeżarł połowę, a teraz by chciał pieniądze, akurat. Zwracać można tylko nie tkniętą porcję!
– Wy oszukujetie, tu jest' mało – upierał się mężczyzna.
– Stefan, tylko nic mu nie płać! – wydarła się, niepotrzebnie, kobieta z okienka. – Następny się znalazł! Złodzieje cholerne, zaraza!
– No, patrz pan, jaki cwaniaczek – oznajmił teatralnie któryś z konsumentów.
– Pogonić kacapa – zgodził się z nim inny.
Klient, który chwilę wcześniej przysiadł się do sąsiedniego stolika, potrząsnął kilkakrotnie nad swym daniem solniczką, syknął z niezadowoleniem, po czym, rozejrzawszy się, wstał i ruszył do stolika Gumy. Ten ostatni odsunął się nieznacznie, ponieważ zbliżający się nieznajomy zasłonił mu widok na nabierającą rozpędu awanturę. Nieznajomy wyciągnął lewą dłoń, ale nie sięgnął solniczek, tylko mocno przytrzymał Gumę za ramię. W prawym ręku ukrywał osadzony w drewnianym trzonku trójkątny pilnik, zaostrzony w sposób, który zmienił poczciwe narzędzie w kilkunastocentymetrowej długości sztylet. Błyskawicznym, wytrenowanym ruchem wbił go Gumie w pierś.
Guma poczuł tylko tępy ból, jakby ktoś bardzo mocno szturchnął go kijem między żebra. Nie zdołał już na to zareagować; rozchylił tylko wargi i jęknął, głucho i bardzo cicho. Nieznajomy delikatnie ujął go za ramiona i ułożył głębiej na krześle, zesztywniałego w gwałtownym, śmiertelnym spazmie wszystkich mięśni. Nie popłynęła ani kropla krwi. Potem nieznajomy, ukrywając pilnik w rękawie marynarki, najspokojniej w świecie wyszedł z baru. Nikt za nim nie spojrzał. Wszyscy zajęci byli awanturującym się Rosjaninem. Kiedy wreszcie, czując wzbierającą przeciwko niemu determinację, Rosjanin zniknął za drzwiami, odcinając się coraz słabiej rzucanym nań obelgom, rozpoczęło się długotrwałe komentowanie wydarzenia.
Dopiero po kilku minutach pomagająca przy kuchni dziewczyna podeszła zebrać z wolnego stołu naczynia. Pokręciła z dezaprobatą głową, widząc, że potrawa jest nawet nie napoczęta. Potem zauważyła, że gość przy sąsiednim stoliku siedzi jakoś dziwnie. Zbliżyła się:
– Halo? Proszę pana? Nic panu nie jest? – dotknęła delikatnie ramienia siedzącego, a ten zwalił się sztywno na podłogę jak podcięty manekin. Narobiła krzyku. Dookoła natychmiast zacisnął się pierścień przypadkowych świadków zdarzenia, którzy wszyscy jeden w drugiego okazali się nagle kwalifikowanymi doradcami z dziedziny reanimacji pozawałowej.
Właściciel baru wezwał pogotowie. Pojawiło się po piętnastu minutach. Lekarzowi wystarczyło kilka sekund na stwierdzenie zgonu. Zgodnie z przepisami kazał kierowcy przywołać patrol policji. Patrol ten, składający się z trzech funkcjonariuszy Batalionu Zabezpieczenia Miasta, pojawił się w sześć minut później. Jeden z funkcjonariuszy przystąpił do obszukiwania zwłok. Podczas tej czynności zauważył niewielką dziurę w koszuli zmarłego; w chwilę później znalazł w klatce piersiowej martwego mężczyzny przeoczony przez lekarza, trójkątny krater, w którym lśniła rubinowo pojedyncza kropla skrzepłej krwi.
Funkcjonariusze, którzy przedtem próbowali bezskutecznie rozpędzić gapiów, teraz zażądali od wszystkich pozostania na miejscu. Bar został zamknięty. Kilka minut później pojawiły się pod nim dwa następne patrole i ogrodziły jego drzwi żółtą taśmą.
Tymczasem w zwalistym gmachu Firmy, w kilkanaście minut po wyjściu Gumy jego sekretarka odebrała telefon z sekretariatu pułkownika Skowery, znanego w Firmie jako Żyła. Skowera, jako zastępca szefa zarządu drugiego nie był bezpośrednim przełożonym Gumy, miał jednak prawo żądać z nim rozmowy, Guma zaś zobowiązany był życzeniu temu zadośćuczynić, a później sporządzić o tej rozmowie notatkę służbową dla swoich przełożonych.
Sekretarka wyjaśniła Żyle, że major wyszedł na lunch i skontaktuje się niezwłocznie po powrocie.
Pół godziny później sekretariat pułkownika Skowery odezwał się ponownie, przynaglając sekretarkę Gumy stwierdzeniem, iż sprawa jest pilna. W tej sytuacji sekretarka zadzwoniła przez wewnętrzny interkom do wartowni przy głównym wejściu i poprosiła o posłanie do baru, w którym zwykł jadać major, jednego z funkcjonariuszy przydzielonych na ten dzień do służby wewnętrznej.
Funkcjonariusz zjawił się w barze w trzy minuty po tym, jak zaparkował przed nim samochód z Komendy Miasta. Pokazał pilnującym żółtej taśmy policjantom swoją blachę, poczekał, aż sprawdzą ją w przenośnym czytniku i wszedł do środka. Zorientowawszy się w sytuacji, zapytał o najstarszego stopniem i pokazawszy blachę raz jeszcze nakazał mu natychmiast zabrać się z baru razem ze swoimi ludźmi i o wszystkim zapomnieć. Wychodząc w tak błahej sprawie nie wziął ze sobą komunikatora, musiał więc skorzystać z telefonu w barze, by zawiadomić o fakcie komendanturę. Przysłani przez nią ludzie pojawili się w barze po dwóch minutach i zaczęli od początku wypytywanie właściciela, pracujących w kuchni kobiet i zatrzymanych gości o przebieg wydarzeń.
Dwie godziny później do garderoby generała-gubernatora Paskudnikowa, przygotowującego się właśnie w towarzystwie dwojga pomocników do uroczystości podpisania Gwarancji, wkroczył jeden z jego przybocznych. Bez słowa podał generałowi-gubernatorowi wydruk. Paskudników gestem kazał odsunąć się garderobianej, przeczytał meldunek o zamordowaniu Gumy wraz z wyciągiem danych na jego temat, jakim dysponowała ambasada Wszechrosji. Twarz wyraźnie mu stężała. Wydał z siebie krótkie sapnięcie, parę razy nerwowo przejechał dłonią po twarzy, wreszcie nakazał otaczającym go ludziom:
– Łączcie natychmiast z żółtą centralą. Szczegółowy raport dla ministerstwa. Uprzedźcie Polaków, że się spóźnię.
Milczał przez chwilę, zamyślony, kiedy pomocnicy pomknęli wypełnić polecenia.
– No, i co sądzisz? – zapytał przybocznego, który przyniósł mu wiadomość. Wiedział doskonale, co usłyszy.
– Birłukin zaczął wojnę z Dąsaj ewem.
– Taaa – pokiwał głową Paskudników. – Zaczął wojnę, dureń. No to będzie tego, swołocz, strasznie żałował.
Przyboczny miał na ten temat odmienne zdanie. Zachował je jednak dla siebie.
*
Kiedy uświadomił sobie, że prorocy jego młodości byli głupcami? Nie pamiętał, jaki to był dzień, miesiąc i rok, ale w każdym razie musiała to być jedna z tych chwil, gdy odpoczywał po ciężkim dniu, skulony na krześle w kuchni, opierając się barkiem i głową o sosnową boazerię. Lubił tak odpoczywać, siedząc w swoim domu, w domu Kataryniarza, pełnym rzeczy i Miłości.
Tamten Robert nie lubił rzeczy. W balladach, których potrafił słuchać do rana, z ogniem w duszy, przy butelce, gitarze i rozmowach o życiu, jego prorocy szydzili z rzeczy. Judzili, że być, a nie mieć, śmiali się z takich, co to marzą o telewizorze, meblach i małym fiacie i wyśpiewywali dziesiątki podobnych bzdur, a Tamten wierzył w to głęboko. Wierzył, że jeśli chce płonąć wysokim ogniem i nie porastać mchem, musi odrzucić wszystko, co swym ciężarem ciągnie w dół i nie pozwala poszybować wprost ku niebu.
Ale potem w życiu Tamtego pojawiła się Miłość i stopniowo przerastała go całego, aż zmieniła wszystko. Nigdy nie zauważył tej zmiany, choć była daleko większa niż zwiotczała skóra czy pierwsze nitki siwizny. Nigdy nie dowiedział się, że nie można być kochanym bezkarnie.
Można zaznać Miłości, zgubić ją i pozostać takim samym. Ale nie można pozostać takim samym, jeśli chce się Miłość zachować, zakląć w swym codziennym życiu jak w krysztale, by płonęła miarowym, jasnym światłem, dzień po dniu, aż do końca.
Читать дальше