Zdawało się, że Ojciec nie miał w sobie żadnej z tych cech, które mogą człowieka uczynić w oczach syna bohaterem. Nie był ani wodzem, ani wojownikiem, nie zdobył sławy, nie zrobił kariery, nie dorobił się pieniędzy. Wiedział, że dla ludzi, którzy wierzą w to, w co on wierzył święcie, dla ludzi, którzy brzydzą się kłamstwem, lizusostwem, podłością, wszystkie stanowiska powyżej kierownika budowy będą w “tym kraju” na zawsze zamknięte -i godził się zapłacić tę cenę za swoją wiarę i swoje obrzydzenie.
Potem, kiedyś, Robert spotkał człowieka, który studiował razem z Ojcem i dowiedział się, jak to wyglądało: Ojciec wkuwał wszystko na pamięć, z chłopską zawziętością i uporem. Nie był specjalnie zdolny. Był uparty i niezmożony jak wół, i takie miał życie: sześćdziesiąt lat nieustannej orki, twardego, mozolnego wspinania się do celu. Syn rozkułaczonego, sanacyjnego sołtysa, rzucony we wrogi świat, za cel postawił sobie tyle, żeby wywalczyć swoje miejsce w życiu, mieć żonę i wielu synów, zarobić na nich, posłać ich na studia i patrzeć z dumą, jak rosną. I osiągnął to, kosztem codziennej, twardej orki, ciągnął ten wózek, coraz bardziej zmęczony, i kiedy przychodził po pracy, zasypiał zaraz na fotelu, głowa opadała mu do tyłu, męczył się, ale nie chciał się położyć, nie chciał się przyznać, że jest już aż tak zmęczony. I jeszcze miał tylko tyle siły, żeby uczyć Roberta tej staroświeckiej, zapomnianej już wiedzy, co to jest Ojczyzna. A kiedy Jaruzelski wyprowadził przeciwko tej Ojczyźnie czołgi na ulice, przejął się tak, że w końcu musiał iść do lekarza. Schował wyniki badań, i wtedy, i potem, nie chciał za nic iść do szpitala, nie godził się na bezradność, na zniedołężnienie, nie przyznawał się do niczego, tylko ciągnął, ciągnął pod górę, z tą swoją niezmożoną, chłopską zawziętością, aż biedne stare serce nie wytrzymało tego wysiłku i pękło niczym stara dętka – i odszedł w jednej chwili jak ścięte drzewo, jak pewnie chciał umrzeć, skoro już było trzeba. I pozostała tylko ta marmurowa płyta i pochyły krzyż, gdzie Robert z rzadka, gdy mógł sobie pozwolić na wyjazd z miasta, tkwił nie potrafiąc zrozumieć, że Ojca już nie ma. Jakby to było wczoraj.
Ogarniała go zimna furia, ilekroć pomyślał, że gdyby to się stało gdziekolwiek indziej, w jakimkolwiek cywilizowanym kraju, Ojciec w najlepsze żyłby do dziś. Zrobiliby mu bypass, usunęli tętniaka, zaszyli, to nie była trudna operacja. Tylko nie tu, nie dla bezpłatnej i powszechnej służby zdrowia, największej ze zdobyczy socjalizmu. I Robert wiedział, że tak naprawdę jego Ojciec nie umarł na serce, tak naprawdę umarł na socjalizm.
I to była pierwsza pozycja w długim, długim rachunku, który miał czerwonym do wystawienia Tamten Robert, przed wszystkim innym. Gdyby Ojciec miał naprawdę być z niego dumny, i jeszcze raz kiedyś tam, gdy już się spotkają, położyć mu rękę na ramieniu, musiałby umieć ten rachunek zamknąć i wyrównać.
Nie potrafił tego. Nie umiał znaleźć winnych. Wszystko jakoś się rozpłynęło, cały świat, cegiełka po cegiełce, obrócił się przed jego oczami, pokazując tę drugą, oślizłą od gówna stronę, wszyscy naraz pozamieniali się czapkami, zginęło dobro i zło, a jego gniew zatonął w tym gnojowisku i zgasł z sykiem. Zrozumiał, że po prostu inaczej być nie mogło, że taki był wyrok ślepych bogów, którzy rządzą losami narodów. Zabrakło mu siły, zabrakło wiary, pozostał tylko żal, ból, rozpaczliwe powtarzanie sobie, że przecież, co on może, co on może zrobić sam, i gorzka świadomość, że nie dał rady wyrównać tego rachunku, że zawiódł i na pewno nie zasłużył na ojcowską dumę.
*
– Widzi pan? – ciągnął Siwawy. – Na świat nie ma się co gniewać. A na ludzi tym bardziej. Tak naprawdę robią tylko to, co logicznie wynika z ich położenia, sytuacji, lepiej lub gorzej uświadamianego grupowego interesu. Ubierają to w różne słowa, dopisują do swych zachowań różne wzniosłe ideologie, ale co tak naprawdę pod nimi tkwi? Instynkty. Idealiści są tolerowani, kiedy dostarczają komuś alibi, pozwalają myśleć, że nie, wcale nie jest tak, że my chcemy dogodzić sobie kosztem innych, my to wszystko tak w imię dobra i szczęścia, proszę, nasz prorok to potwierdza. Aż prorok zacznie marudzić i naprzykrzać się, wtedy go w łeb i pod buty.
Przerwał na dłuższą chwilę, może czekając na sprzeciw, a może dla zaznaczenia, że wątek został wyczerpany.
– No, ale wróćmy do naszej sprawy – podjął po chwili. – Dlaczego się spotykamy teraz, po tylu latach? Można jeszcze inaczej. Proszę pomyśleć. Wtedy, przed laty, byłby pan do mnie jeszcze bardziej uprzedzony niż teraz. Bo uważałby pan, że służę komunistom. Że my wszyscy służymy komunizmowi.
– Anie?
– Nie. Komunizm, demokracja, ten prezydent czy tamte… a my jesteśmy. Prawda o Firmie jest taka: Firma służy sobie samej. Dlatego ja i moi przyjaciele jesteśmy lepsi od głupców, jakim był pan w młodości, i dlatego stoimy wyżej niż motłoch, który nigdy nie zrozumie, o co w życiu chodzi. Dzięki takim jak pan, ten motłoch wierzy, że wybiera sobie władzę, że panuje nad sytuacją, że rozumie świat, i doskonale, niech sobie wierzy. Niech dureń, któremu dla picu dano w szkole jakiś papierek, myśli sobie, że może kontrolować ludzi, którzy zarządzają bankami, sieciami komputerowymi, administracją, gospodarką. Ale pan nie jest durniem i pan wie, że to opium dla mas. Zawsze byli i będą ci lepsi, wtajemniczeni. I oni zawsze będą wygrywać. Firma zawsze będzie wygrywać.
– Jakoś wtedy wam się nie udało. Siwawy zaśmiał się, szczerze ubawiony.
– Niech pan zajrzy do swego ulubionego pisarza. Zwycięzcę bitwy poznaje się po tym, komu się po niej lepiej wiedzie. Komu się po tym waszym zwycięstwie lepiej wiodło? Wam? Czy może jednak Firmie?
Siwawy podniósł się i Robert uświadomił sobie, że właściwie od początku rozmowy czekał, aż major wstanie i zacznie się przechadzać.
– Nic z pana nie wyduszę, widzę. Może jest pan za bardzo zestresowany. Więc dobrze, wyjaśnię panu, dlaczego nie rozmawialiśmy nigdy wcześniej: bo nie było z panem o czym rozmawiać. Bo kim pan był? Nikim. Taką tam mróweczką, jedną z tysięcy podobnych, dźwigającą na sobie ciężar konspiry. Mieliśmy takich mróweczek w aktach od metra. My się zajmowaliśmy tymi, których na sobie nieśliście. Z nimi rozmawialiśmy. I skutecznie. A pan? Pan korzystał przez całe życie z jedynej metody, by się uchronić przed Firmą: nic nie znaczyć. Jesteś nikim, nic od ciebie nie zależy, ani władza, ani pieniądze – to sobie żyj, nie obchodzisz nas.
Ale nagle coś się zmieniło. Pan przestał być nikim. Po całym życiu, którym nie chciało się nam zajmować, pan się nagle zrobił kimś. Kataryniarzem. To elitarny zawód. A na przynależność do elity trzeba zasługiwać. Czy pan mnie rozumie?
– Nie.
Siwawy wrócił na fotel.
– Pomyśli pan, to pan zrozumie. Pan jest inteligentnym człowiekiem. Ja zawsze potrafię to poznać. Ludzie tak sobie myślą: ubek, ot, taki kapuś, nikt specjalny. A ja prowadzałem w swoim życiu takich ludzi, samą śmietankę. Profesorów, publicystów, aktorów. Sławnych pisarzy.
Nie uwierzyłby pan, jakie nazwiska. I jak oni wszyscy gorliwie starali się mi usłużyć – uśmiechnął się. – To niezłe życie, w Firmie. Nie muszę go żałować, a nie każdy to może o sobie szczerze powiedzieć. No – w jednej chwili uśmiech zniknął Siwawemu z twarzy, usta zmieniły się w wąską kreskę. Pochylił się ku Robertowi nad blatem biurka. – Wie pan, w naszej mowie jest takie określenie: zajebać figuranta. To nie znaczy koniecznie zabić. Czasem, jeśli uznamy, że tak najlepiej. Czasem ktoś umrze nagle na atak serca. Albo wpadnie pod samochód, albo przydarzy mu się inny wypadek. Tak jest z tymi najlepszymi, którzy nam przysparzają najwięcej kłopotu. Ale częściej zajebać znaczy: zgnoić. Skompromitować. Złamać życie. Jest szeroka gama możliwości. Co pan wie o swoim prezesie? Nie, nie chcę, żeby pan mówił, to retoryczne pytanie. Nic pan 0 nim nie wie. O jego przekrętach, jego udziałach w międzynarodowych układach, powiązaniach. On też, jak każdy, robi to, co umie i do czego został stworzony. Ale może się tak poukładać, że robiąc to nadepnie komuś na odcisk
Читать дальше