— Niewiarygodny z pana zrzęda, Leonidzie Andriejewiczu — powiedział Sławin. — Pańskie uczestnictwo w komisji do spraw kontaktów to jedna wielka pomyłka. Wyobrażasz sobie, Siergiej, jak Leonid Andriejewicz, od stóp do głowy pokryty znamionami antropocentryzmu, reprezentuje ludzkość przed cywilizacjami innej planety?
— A dlaczego nie? — powiedział rozsądnie Kondratiew. — Ja bardzo szanuję Leonida Andriejewicza.
— I ja go szanuję — rzucił Gorbowski.
— Ja też — dodał Sławin. — Ale nie podoba mi się pytanie, które na pewno zada w pierwszej kolejności.
— Jakie pytanie? — zdumiał się Kondratiew.
— „Czy mogę się położyć?”
Kondratiew parsknął w łyżkę z uchą, a Gorbowski spojrzał na Sławina z wyrzutem.
— Jewgieniju Markowiczu! Jak pan może tak żartować? Pan sobie kpi, a ja mam pietra, ponieważ pierwszy kontakt z niedawno odkrytą cywilizacją to wydarzenie historyczne i najmniejsza gafa może zaszkodzić naszym potomkom. A potomkowie, muszę wam powiedzieć, głęboko w nas wierzą.
Kondratiew przestał jeść i popatrzył na niego.
— Cóż — dodał pospiesznie Gorbowski — za wszystkich potomków oczywiście nie mogę ręczyć, ale na przykład Piotr Pietrowicz całkiem konkretnie oświadczył, że w nas wierzy.
— A czyim potomkiem jest ten Piotr Pietrowicz? — spytał Kondratiew.
— Dokładnie nie mogę powiedzieć, ale z całą pewnością jakiegoś Piotra. Wie pan, o tym akurat nie rozmawialiśmy… Jeśli pan chce, opowiem, o czym była mowa.
— Hmm — mruknął Kondratiew. — A zmywanie?
— Nie zgadzam się! Teraz albo nigdy. Po jedzeniu trzeba chwilę poleżeć.
— Słusznie — wykrzyknął Sławin i zwalił się na bok. — Niech pan opowiada, Leonidzie Andriejewiczu.
— Szliśmy na „Tarielu” do EN 6 — zaczął Gorbowski. — Rejs łatwy i niezbyt ciekawy. Wieźliśmy Percy’ego Dicksona i siedemdziesiąt ton dobrego jedzenia dla tamtejszych astronomów, gdy nagle wybuchł nam wzbogacacz. Nikt nie wie, dlaczego, ale takie rzeczy zdarzają się nawet teraz. Zawiśliśmy w przestrzeni, w odległości dwóch parseków od najbliższej bazy, i powoli zaczęliśmy się przygotowywać do przejścia na tamten świat — bez wzbogacacza plazmy o niczym innym nie może być mowy. Mieliśmy dwa wyjścia: otworzyć luki od razu albo najpierw zjeść siedemdziesiąt ton żywności astronomów, a dopiero potem otworzyć luki. Obaj z Valkensteinem siedzieliśmy w mesie obok nieprzytomnego Percy’ego Dicksona i zastanawialiśmy się. Percy’emu Dicksonowi było najłatwiej — miał rozbitą głowę i o niczym nie wiedział. Przemyśleliśmy całą sytuację i doszliśmy do wniosku, że nie ma się dokąd spieszyć. To było największe zadanie, jakie kiedykolwiek sobie postawiliśmy: zlikwidować we dwóch siedemdziesiąt ton produktów… bo na Dicksona nie było co liczyć. Trzydzieści lat w każdym razie moglibyśmy pociągnąć, a potem przyszłaby pora na luki. Systemy wodnej i tlenowej regeneracji były w absolutnym porządku, poruszaliśmy się z prędkością dwieście pięćdziesięciu tysięcy kilometrów na sekundę i być może mieliśmy przed sobą jeszcze inne nieznane światy, oprócz „tamtego”.
Chciałbym, żebyście wczuli się w naszą sytuację: do najbliższego zamieszkanego punktu dwa parseki, na pokładzie trzech ludzi: dwóch normalnych i jeden półmartwy. Proszę zauważyć, dokładnie trzech, mówię to wam jako dowódca. I wtedy otwierają się drzwi i wchodzi czwarty. Początkowo nawet nas to nie zdziwiło. Valkenstein dość niegrzecznie zapytał: „Czego pan chce?” I wtedy dopiero do nas dotarło, zerwaliśmy się i wytrzeszczyliśmy na niego oczy. On gapił się na nas. A muszę wam powiedzieć, że to był zwyczajny człowiek. Średniego wzrostu, szczupły, twarz przyjemna, bez tego, no… owłosienia, które nosił na przykład nasz Dickson. Tylko oczy szczególne, jak u lekarza. Ubrany jak astronauta w rejsie, tylko bluza zapięta na lewą stronę, tak jak zapinają guziki kobiety oraz, jeśli wierzyć pogłoskom, diabeł. To mnie zdumiało najbardziej. Zamrugałem, spojrzałem drugi raz, a jego bluza już jest zapięta prawidłowo. Usiadłem z wrażenia.
„Dzień dobry — powiedział nieznajomy. — Nazywam się Piotr Pietrowicz. Wasze nazwiska znam, więc nie traćmy czasu, zobaczmy, co z doktorem Dicksonem”. Dość bezceremonialnie odepchnął Valkensteina i usiadł przy Dicksonie. „Przepraszam — odezwałem się — pan jest lekarzem?” — „Tak — on na to — trochę”. I zaczyna zdejmować z głowy Dicksona opatrunek. Tak, wiecie, od niechcenia, jak dzieci odwijają papierek z cukierka. Aż mnie dreszcz przeszedł. Spojrzałem na Valkensteina. Mark stoi blady, otwiera i zamyka usta. Tymczasem Piotr Pietrowicz zdjął opatrunek i przemył ranę. Trzeba wam wiedzieć, że rana wyglądała przerażająco, ale nasz lekarz nie stracił rezonu. Rozcapierzył palce i zaczął masować Dicksonowi czaszkę. Wyobraźcie sobie, że rana się zasklepiła! Na naszych oczach! Nie zostało ani śladu. Dickson przekręcił się na prawy bok i zachrapał jakby nigdy nic.
„Proszę — powiedział Piotr Pietrowicz. — Teraz niech się wyśpi, a my tymczasem pójdziemy zobaczyć, co się tam u was dzieje w maszynowni”. Poprowadził nas. Poszliśmy za nim jak owieczki, ale w odróżnieniu od owieczek nawet nie beczeliśmy. Po prostu, wyobraźcie sobie, zabrakło nam słów. Nie byliśmy przygotowani na takie spotkanie. Piotr Pietrowicz otworzył luk do reaktora i wszedł prosto do komory wzbogacacza. Valkenstein jęknął, a ja krzyknąłem: „Ostrożnie! Promieniowanie!” Piotr Pietrowicz popatrzył na nas w zadumie i mruknął: „A tak, rzeczywiście. Idźcie, Leonidzie Andriejewiczu i Marku Jefremowiczu, na mostek, ja zaraz wrócę”. I zamknął za sobą luk. Na mostku zaczęliśmy się nawzajem szczypać, boleśnie i zaciekle. Ale ani ja, ani Mark się nie obudziliśmy. Po dwóch minutach włączyły się wszystkie indykatory i pulpit obok zaczął wskazywać gotowość numer jeden. Mark przestał mnie szczypać i odezwał się słabym głosem: „Leonidzie Andriejewiczu, może pan pamięta, jak się odpędza siłę nieczystą?” Jak tylko to powiedział, wszedł Piotr Pietrowicz. „No, no, mówi, ale ma pan statek, Leonidzie Andriejewiczu. Istna trumna. Chylę czoło przed waszą odwagą, towarzysze”. Zaproponował, żebyśmy usiedli i zadawali mu pytania.
Zastanawiałem się gorączkowo, jakie by zadać mądre pytanie, a Mark, człowiek niezwykle praktyczny, od razu zapytał: „Gdzie się teraz znajdujemy?” Piotr Pietrowicz uśmiechnął się smutno i w tej samej chwili ściany mostku stały się przezroczyste. „Proszę — mówi Piotr Pietrowicz — tam jest nasza Ziemia. Cztery i pół parseka. A tam EN 6, jak wy ją nazywacie. Zmieńcie kurs o sześć dziesiątych sekundy i idźcie prosto na derytrynitację. A może was od razu podrzucić do EN 6?” Ambitny Mark powiedział: „Dziękujemy, proszę się nie martwić, teraz już poradzimy sobie sami”. Od razu wziął byka za rogi i zaczął orientować statek. Ja tymczasem ciągle jeszcze wymyślałem sensowne pytanie, przez cały czas pchały mi się na język jakieś „pogody w nadgwiezdnych sferach”. Piotr Pietrowicz zaśmiał się i powiedział: „Widzę, że jesteście zbyt wzburzeni, żeby zadawać pytania, a na mnie już czas. Czekają na mnie w tych nadgwiezdnych sferach. Sam wam wszystko pokrótce wyjaśnię.
Jestem, powiedział, waszym odległym potomkiem. My, potomkowie, bardzo lubimy od czasu do czasu, odwiedzić was, przodków, popatrzeć, jak wam idzie, i pokazać, jacy będziecie. Przodków interesuje, jacy będą w przyszłości, a potomków — w jaki sposób stali się tacy, jakimi są. Co prawda, takie wycieczki nie są u nas dobrze widziane. Z wami, przodkami, trzeba się mocno pilnować. Można tak narozrabiać, że całą historię wywraca się do góry nogami. A powstrzymać się od wtrącania w wasze sprawy jest czasem bardzo trudno. Tak jak ja dziś to jeszcze można, ale pewien mój przyjaciel trafił na bitwę pod Kurskiem i zaczął odpierać atak czołgów. Sam zginął i tak nakombinował, że strach pomyśleć. Co prawda, nie sam odpierał ten atak, więc nikt niczego dziwnego nie zauważył. A inny mój towarzysz rwał się, żeby zniszczyć armię Czyngis-chana. Ledwie go powstrzymali. No, to by było na tyle. Pójdę już, pewnie zaczęli się o mnie martwić.
Читать дальше