Zatrzymał się. Zawsze się tu zatrzymywał. W podłużnej szklanej skrzynce, na kawałkach szarego piaskowca, rozkraczając trzy pary krzywych nóg, stała wypchana pomarszczona, niepozorna szara jaszczurka. U niewtajemniczonych szary sześcionóg nie budził żadnych emocji. Niewielu ludzi znało jego cudowną historię. Łowca znał i zawsze na widok jaszczurki czuł zabobonny zachwyt nad potęgą życia. Zwierzę zostało zabite dziesięć parseków od Słońca; jego spreparowany trup stał w tej gablocie dwa lata. I nagle pewnego pięknego dnia na oczach zwiedzających z pomarszczonej szarej skóry wyszły dziesiątki zwinnych, maleńkich sześcionogów. Wprawdzie natychmiast zginęły w ziemskim powietrzu, spłonęły w nadmiarze tlenu, ale szum zrobił się z tego straszny. Zoolodzy do tej pory głowią się, jak się to mogło stać. Zaprawdę, życie to jedyna sprawa, przed którą należy schylić czoło…
Łowca snuł się po galeriach, przechodząc z pawilonu do pawilonu. Jasne, afrykańskie słońce, dobre, gorące słońce Ziemi, oświetlało zatopione w szkłoplaście zwierzęta, zrodzone pod innymi słońcami, setki miliardów kilometrów stąd. Łowca niemal wszystkie znał, widział je wiele razy i nie tylko w Muzeum. Od czasu do czasu zatrzymywał się przed nowymi eksponatami, czytał dziwaczne nazwy dziwacznych zwierząt i znajome nazwiska myśliwych. „Maltańska szpada”, „Nakrapiany jo,” „Wielki tsin-lin”, „Mały tsin-lin”, „Kapucyn błonkonogi”, „Czarne straszydło”, „Królewna łabędź”… Simon Kreitzer, Władimir Babkin, Bruno Belliard, Nikolas Rouot, Jean Saillieu junior… Znał ich wszystkich i teraz był najstarszy z nich, chociaż może nie miał najwięcej szczęścia. Ale cieszyła go wiadomość, że Saillieu junior wreszcie schwytał łuskowatego skrytoskrzela, że Wołodia Babkin dostarczył na Ziemię żywego mięczaka szybownika, a Bruno Beliard ustrzelił jednak na Pandorze nosogarba, na którego polował od wielu lat…
Wreszcie Łowca doszedł do dziesiątego pawilonu, gdzie było wiele jego własnych trofeów. Tutaj zatrzymywał się niemal przy każdej gablocie, wspominając i smakując. Oto „Latający dywan”, zwany również „Spadającym liściem”. Przez kilka dni nie mogłem wpaść na jego trop, przypomniał sobie. To było na Rużenie, gdzie tak rzadko padają deszcze, gdzie kiedyś, dawno temu zginał wspaniały zoolog Ludwik Porta. „Latający dywan” porusza się bardzo szybko i ma bardzo czuły słuch. Nie można na niego polować w pojeździe, trzeba go tropić dniem i nocą, wypatrując słabych oleistych śladów na listowiu drzew. Wytropiłem go, ale po mnie już nikomu się to nie udało. Ambitny Saillieu nieraz mi przygadywał, że to był czysty przypadek. Łowca z dumą dotknął wygrawerowanych na tabliczce liter:
„…upolowany i spreparowany przez łowcę P. Gniedycha”. Strzeliłem do niego cztery razy i ani razu nie spudłowałem, myślał, ale on jeszcze żył, gdy spadał na ziemię, łamiąc gałązki zielonopiennych drzew. Wtedy jeszcze strzelałem…
A to ślepy potwór z przesyconych ciężką wodą bagien Władysławy. Ślepy i bezkształtny. Nikt dokładnie nie wiedział, jaki nadać mu kształt w czasie wypychania i w końcu za wzór posłużyło najbardziej udane zdjęcie. Goniłem go przez bagna do brzegu, na którym zastawiłem kilka pułapek. Wpadł w jedną z nich i długo ryczał, wijąc się w czarnej cieczy. Potrzebowałem aż dwóch wiader betanowokainy, żeby go uśpić. To było całkiem niedawno, dziesięć lat temu, wtedy już nie strzelałem… Przyjemne spotkanie.
Im dalej Łowca zagłębiał się w galerię dziesiątego pawilonu, tym wolniejsze stawały się jego kroki. Dlatego, że wcale nie chciał iść dalej. Dlatego, że nie mógł nie iść. Dlatego, że zbliżało się najważniejsze spotkanie. Z każdym krokiem coraz mocniej czuł znajomy dręczący niepokój. Ze szklanej skrzynki patrzyły na niego okrągłe białe oczy…
Jak zawsze podszedł do niewielkiej gabloty ze spuszczoną głową i przede wszystkim przeczytał napis na tabliczce, napis, który od dawna znał na pamięć: „Fauna planety Crookesa, system gwiazdy EN 92, cykl węglowy, typ kręgowce, gromada, rząd, rodzina, gatunek — trójpalczak czteroręki. Upolowany przez P. Gniedycha, spreparowany przez doktora A. Kostylina”. Łowca podniósł oczy.
Pod szklaną kopułą, na pochyło ustawionej wypolerowanej desce leżała głowa — bardzo spłaszczona wzdłuż osi poziomej, naga i czarna, o płaskim owalu twarzy, której skóra była gładka jak na bębnie, bez zaznaczonych ust, czoła, nozdrzy. Były tylko oczy. Okrągłe, białe, z malutkimi czarnymi źrenicami, niezwykle szeroko rozstawione. Prawe oko było lekko uszkodzone, co nadawało martwemu spojrzeniu dziwny wyraz. Lin to wspaniały fachowiec; dokładnie taki sam wyraz oczu miał trójpalczak, gdy Łowca po raz pierwszy nachylił się nad nim we mgle. To było dawno temu…
Siedemnaście lat. Dlaczego to się stało? — pomyślał Łowca. Przecież wcale nie miałem zamiaru tam polować. Crookes stwierdził, że tam nie ma wyższych form życia, tylko bakterie i lądowe raczki. A jednak, gdy Sanders poprosił mnie, żebym zbadał okolicę, zabrałem karabin…
Nad kamiennymi osypiskami wisiała mgła. Wstawało malutkie czerwone słońce — czerwony karzeł EN 92 i mgła wydawała się purpurowa. Pod miękkimi gąsienicami łazika szurały kamienie, z mgły wynurzały się ciemne niewysokie skały. Potem coś się poruszyło na grzbiecie jednej ze skał i Łowca zatrzymał pojazd. Z takiej odległości trudno dobrze przyjrzeć się zwierzęciu, w dodatku przeszkadzała mgła i zapadający czerwony zmierzch. Ale doświadczony Łowca miał wprawne oko. Był pewien, że po grzbiecie skały maszeruje jakiś duży kręgowiec, i ucieszył się, że jednak wziął ze sobą karabin. Zrobimy z Crookesa balona, pomyślał wesoło. Podniósł klapę włazu, ostrożnie wysunął lufę karabinu i wycelował. W momencie gdy mgła nieco się przerzedziła i garbata sylwetka zwierzęcia stała się doskonale widoczna na tle czerwonego nieba, Łowca wystrzelił. Na miejscu, w którym znajdowało się zwierzę, rozbłysł oślepiający fioletowy wybuch. Rozległ się głośny trzask, a potem przeciągły syk. Zza żlebu uniósł się i zmieszał z mgłą kłąb szarego dymu.
Łowca był zdumiony. Doskonale pamiętał, że załadował karabin igłą anestetyczną, po której trudno było się spodziewać takiego wybuchu. Po kilkuminutowym namyśle wyszedł z łazika i ruszył na poszukiwanie zdobyczy. Znalazł ją tam, gdzie się spodziewał: pod skałą na kamiennym osypisku. To było rzeczywiście czterorękie albo czworonożne zwierzę wielkości dużego doga. Było tak potwornie spalone i okaleczone, że Łowca znowu się zdumiał masakrą, spowodowaną zwykłą anestetyczną igłą. Trudno było sobie nawet wyobrazić pierwotny wygląd zwierzęcia. Stosunkowo nietknięta była tylko przednia część głowy — płaski owal obciągnięty czarną skórą, a na nim białe zgasłe oczy.
Na Ziemi trofeum zajął się Kostylin. Po tygodniu powiadomił Łowcę, że jego zdobycz jest bardzo zniszczona i nie stanowi rewelacji — chyba że jako dowód istnienia wyższych form życia w systemie czerwonych karłów. Poradził Łowcy, żeby na przyszłość ostrożniej obchodził się z termicznymi pociskami. „Można by pomyśleć, że strzelałeś w panice — powiedział rozdrażniony. — Jakby cię miało napaść”. — „Ale ja świetnie pamiętam, że strzelałem igłą” — protestował Łowca. — „A ja świetnie widzę, że trafiłeś termiczną kulą w kręgosłup” — odparł Lin. Łowca wzruszył ramionami, nie spierał się dłużej. Oczywiście warto by się dowiedzieć, co spowodowało eksplozję, ale w końcu nie to było najważniejsze.
Читать дальше