Kostylin zatroskany obmacał swój gruby brzuch.
— Tak — powiedział, — To straszne. Baronowie się starzeją, baronowie tyją… To co, przywiozłeś mi coś ciekawego?
— Nie, Lin. Same drobiazgi. Z dziesięć dwustrunowych węży, kilka nowych gatunków wielomuszlowych mięczaków… A co ty tu masz? — Wyciągnął rękę i wziął z biurka plik zdjęć.
— Przywiózł jeden debiutant… Znasz go?
— Nie. — Łowca oglądał zdjęcia. — Nieźle. To oczywiście Pandora.
— Zgadza się, Pandora. Gigantyczny rakopająk. Wyjątkowo duży egzemplarz.
— Tak — przyznał Łowca, patrząc na ultradźwiękowy karabin oparty dla porównania o żółty nagi brzuch rakopająka. — Nieźle, jak na nowicjusza. Ale widywałem już większe sztuki. Ile razy strzelał?
— Mówi, że dwa. I za każdym razem w centralny splot nerwowy.
— Trzeba było strzelać igłą anestetyczną. Chłopiec widać trochę się zdenerwował. — Łowca z uśmiechem oglądał zdjęcie, na którym podniecony chłopak dumnie wspierał nogę na martwym potworze. No dobrze, a co słychać u ciebie w domu?
Kostylin machnął ręką.
— Urząd stanu cywilnego. Wszyscy się żenią. Marta wyszła za mąż za hydrologa.
— Która to Marta? — spytał Łowca. — Wnuczka?
— Prawnuczka, Paul! Prawnuczka!
— Tak, baronowie się starzeją. — Łowca odłożył zdjęcia na biurko i wstał. — Cóż, ja już pójdę.
— Znowu? — zapytał z niezadowoleniem Kostylin. — Może wystarczy?
— Nie, Lin. Tak trzeba. Spotkamy się tam gdzie zawsze.
Łowca skinął głową i wyszedł. W parku skierował się do pawilonów. W muzeum było jak zawsze tłumnie. Ludzie spacerowali po alejkach obsadzonych pomarańczowymi palmami z Wenus, gromadzili się wokół terrariów i nad basenami z przezroczystą wodą w wysokiej trawie pomiędzy drzewami biegały dzieci — bawiły się w „marsjańskie chowanego”. Łowca przystanął, żeby popatrzeć. To była pasjonująca zabawa. Dawno temu z Marsa na Ziemię przywieziono mimikrodony — duże jaszczury o melancholijnym usposobieniu, doskonale przystosowane do gwałtownych zmian otaczającego je środowiska, mające niezwykle rozwiniętą zdolność mimikry.
W parku muzeum cieszyły się absolutną swobodą. Dzieci szukały ich — co wymagało niemałej spostrzegawczości i zręczności — a potem ciągnęły z miejsca na miejsce, żeby zobaczyć, jak mimikrodony zmieniają kolor. Jaszczury były duże i ciężkie, dzieciaki nosiły je za odstającą na karku skórę. Mimikrodony nie protestowały. Chyba im się to nawet podobało.
Łowca minął ogromną, przezroczystą kopułę, pod którą mieściło się terrarium „Łąka z planety Rużena”. W bladobłękitnej trawie skakały zabawne remby, gigantyczne, przedziwnie ubarwione owady, trochę podobne do ziemskich koników polnych. Łowca przypomniał sobie, jak dwadzieścia lat temu po raz pierwszy polował na Rużenie. Trzy dni przesiedział w zasadzce, czekając na pojawianie się jakiegokolwiek zwierzęcia, a ogromne tęczowe remby skakały wokół niego i siadały na lufie karabinu. Przy „Łące” zawsze było pełno ludzi, remby są prześliczne i bardzo zabawne.
Nieopodal wejścia do centralnego pawilonu Łowca zatrzymał się przy balustradzie okalającej głęboki okrągły basen — studnię. W wodzie oświetlonej błękitnawym światłem bez przerwy krążyło długie kosmate zwierzę — ichtiomammal, jedyny znany przedstawiciel ciepłokrwistych, oddychający skrzelami. Ichtiomammal bez przerwy był w ruchu, pływał tak, zataczając koła, rok temu i pięć lat temu, i czterdzieści lat temu, gdy Łowca zobaczył go po raz pierwszy. Ichtiomammala po wielu trudach schwytał słynny Sajllieu. Teraz Saillieu od dawna nie żyje, śpi wiecznym snem gdzieś W dżungli Pandory, a jego ichtiomammal nadal krąży w wodzie basenu.
W westybulu pawilonu Łowca znowu się zatrzymał i przysiadł na lekkim fotelu w kącie. Cały środek jasno oświetlonej sali zajmowała wypchana latająca pijawka — Sora-tobu chiru (fauna Marsa, Układ Słoneczny, cykl węglowy, typ wielostrunowe, klasa skórodyszne, rząd, rodzina, gatunek — Sora-tobu chiru ). Latająca pijawka była jednym z pierwszych eksponatów Muzeum Kosmozoologii. Od półtora wieku ten ohydny potwór szczerzył przypominającą łyżkę koparki paszczę do każdego, kto wchodził do pawilonu. Dziewięciometrowy, pokryty twardą, lśniącą sierścią, beznogi, bezoki… Dawny pan Marsa.
Tak, różnie bywało na Marsie, pomyślał Łowca. Takich rzeczy się nie zapomina. Pięćdziesiąt lat temu te potwory, niemal doszczętnie wybite, nieoczekiwanie rozmnożyły się na nowo i zaczęły, jak za dawnych lat, uprawiać piracki proceder na szlakach komunikacyjnych pomiędzy marsjańskimi bazami. Wtedy właśnie przeprowadzono słynną totalną obławę. Trzęsłem się w crawlerze, niemal nic nie widząc przez chmury piasku podniesione przez żelazne gąsienice.
Po prawej i lewej stronie pędziły żółte pustynne czołgi, pełne ochotników. Jeden czołg podskoczył na wydmie i nagle się przewrócił.
Ludzie błyskawicznie wysypali się z niego na piach, my wyskoczyliśmy z pyłu, Ermler wczepił się w moje ramię i wrzeszczał, pokazując coś przed sobą. Zobaczyłem pijawki, setki pijawek wijących się w słonym jeziorze w dolinie pomiędzy wydmami. Zacząłem strzelać, inni też strzelali, a Ermler ciągle nie mógł się uporać ze swoim miotaczem rakiet. Wszyscy krzyczeli i klęli go, nawet grozili pobiciem, ale nikt nie mógł oderwać się od karabinu. Pierścień obławy zamykał się; już widzieliśmy rozbłyski wystrzałów z crawlerów idących z naprzeciwka. Dopiero wtedy Ermler przesunął pomiędzy mną a kierowcą rdzawą rurę swojej armaty, rozległ się ryk i łoskot. Upadłem ogłuszony i oślepiony na dno crawlera. Słone jezioro zasnuł gęsty, czarny dym, wszystkie maszyny stanęły, ludzie przerwali strzelaninę i tylko wrzeszczeli, wymachując karabinami. Ermler w pięć minut wyczerpał cały magazynek, crawlery zjechały na solnisko i zaczęliśmy dobijać to, co zostało przy życiu po rakietach Ermlera.
Pijawki miotały się pomiędzy maszynami, rozgniataliśmy je gąsienicami, a ja strzelałem, strzelałem, strzelałem… Wtedy byłem młody i, niestety, bardzo lubiłem strzelać. Niestety, byłem przy tym doskonałym strzelcem i nigdy nie chybiałem. Niestety, strzelałem nie tylko na Marsie i nie tylko do ohydnych potworów. Lepiej by było, gdybym nigdy w życiu nie brał karabinu do ręki…
Wstał, ominął wypchaną pijawkę i powlókł się wzdłuż galerii. Musiał źle wyglądać, ponieważ wielu ludzi przystawało i przyglądało mu się z niepokojem. W końcu jakaś dziewczyna podeszła do niego i nieśmiało zapytała, czy może mu jakoś pomóc.
— Dlaczego, dziewczyno? — Łowca uśmiechnął się z wysiłkiem, wsunął dwa palce do kieszeni na piersi i wyjął niezwykle piękną muszlę z Jałty.
— To dla ciebie — powiedział. — Przywiozłem ją z daleka.
Dziewczyna uśmiechnęła się słabo i wzięła muszlę.
– Źle pan wygląda — powiedziała.
— Nie jestem już młody, dziecinko — odparł Łowca. — My, starcy, rzadko dobrze wyglądamy. Zbyt wielki ciężar muszą dźwigać nasze dusze.
Dziewczyna pewnie go nie zrozumiała, zresztą nawet tego nie chciał. Pogładził ją po głowie i poszedł dalej. Ale teraz wyprostował się i usiłował iść dziarskim krokiem, żeby ludzie więcej się za nim nie oglądali.
Jeszcze tylko brakowało, żeby mi współczuły dziewczynki, pomyślał. Kompletnie się rozkleiłem. Może nie powinienem więcej wracać na Ziemię. Może powinienem na zawsze zostać na Jajle, osiedlić się na obrzeżach Tysiąca Bagien i zastawiać pułapki na rubinowe węgorze. Nikt nie zna Tysiąca Bagien lepiej ode mnie, byłbym tam na swoim miejscu. Łowca, który przestał strzelać, ma tam doskonałe pole do popisu…
Читать дальше